Byli jak Bonnie i Clyde

 Nazywano ich polskimi Bonnie i Clyde, porównując do słynnej pary amerykańskich przestępców z lat trzydziestych. Anna Brzustowska, wraz ze swoim partnerem napadała na banki i sklepy jubilerskie. Skradzione pieniądze i kosztowności gromadziła na operację chorego dziecka. Dziś, opowiada nam o tęsknocie za synem i życiu za kratami.

 Kiedy, latem 2010 roku, Anna przypadkiem poznała na ulicy Mariusza, nie przeszło jej nawet przez myśl, że ta znajomość przyjmie gangsterski scenariusz. Po dwóch tygodniach zamieszkali razem, a jesienią partner oświadczył, że nie chce pracować za psie pieniądze i ma pomysł, by napaść na bank.

To miał być jeden skok. Skończyło się jednak na dziewięciu napadach na punkty bankowe i sklepy jubilerskie w całej Polsce. Proceder trwał od września 2010 do stycznia 2011 roku.

Scenariusze napadów były podobne: ona zakładała perukę i dokonywała rozpoznania wewnątrz placówek. Następnie on wchodził do środka i grożąc atrapą pistoletu, żądał wydania pieniędzy i kosztowności.

Przez 4 miesiące byli nieuchwytni. Wyznaczono za nich nagrodę. Wpadli w momencie, gdy stwierdzili, że już wystarczy. On dostał 11 lat, ona 3 lata 9 miesięcy.

W ich wiejskim domu znaleziono niemal wszystkie zrabowane pieniądze i kosztowności. Przed sądem Anna Brzustowska wyznała, że jej synek ma torbiel w głowie. Zbierała pieniądze na operację dziecka.

 Tato nie bij mamy!

Gdy spotykamy się w sali widzeń, łódzkiego Zakładu Karnego numer 1, Anna Brzustowska sprawia wrażenie kruchej i wyciszonej. Jednak, gdy zaczynamy rozmowę, okazuje się osobą o silnym charakterze. Zahartowaną przez los.

Nie miała bowiem łatwego życia. Pierwszą ciążę poroniła. Potem, co prawda udało jej się urodzić zdrowe dziecko – synka Jasia, ale uwikłała się w nieszczęśliwy związek.

– Były awantury, był alkohol. Ja nie piję. Ostatnia nasza awantura skończyła się w ten sposób, że dziecko biegało od niego do mnie i krzyczało: tato nie bij mamy! Mamo nie płacz! Wtedy postanowiłam, że nigdy więcej się to nie powtórzy – opowiada.

Po ucieczce od partnera sama wychowywała 3,5 letniego chłopca. Trochę pracowała w ubezpieczeniach i gabinecie masażu, gdzie trafiła na nieuczciwego pracodawcę. Potem dostarczała środki chemiczne do zakładów pracy, ale po 2 miesiącach firma upadła. Na biednym Podlasiu nie miała szans na pracę, zaczęła jej zatem szukać w Warszawie.

Najgorsze było jednak przed nią. – Gdy synek miał 4 latka, lekarze stwierdzili u niego torbiel w głowie. Miał robione badania, bodajże ze dwa razy. Któregoś razu zachorował i nie było możliwości pojechać na kolejne badania. Następny termin był wyznaczony hen, hen. Wie pan, jak to jest z NFZ-em. Lekarze mówili, że jeśli choroba się rozwinie, konieczna będzie operacja. Chciałam to wszystko wykonać prywatnie, co jak wiadomo kosztuje.

Pieniądze na operację

Przez jakiś czas badania wykazywały, że choroba ani się nie cofała, ani nie postępuje. Jednak, gdy dziecko poszło do szkoły, zaczęło wykazywać niepokojące objawy.
– Jaś stał się nadpobudliwy, zaczął bardzo tyć. Myślałam, że to ma związek z chorobą. Wiedziałam, że muszę zgromadzić pieniądze na ewentualną operację.
Tymczasem ani ona, ani Mariusz nie mieli pracy. Wcześniej Anna była pokojówką w jednym z warszawskich hoteli. Straciła jednak posadę, gdy nie przyszła do pracy z powodu krwotoku. To było jej drugie poronienie. Nawet nie wiedziała wtedy, że jest z Mariuszem w ciąży.
Zdesperowana przystała na gangsterski pomysł partnera. – Chodziło mi o dziecko. Większość pieniędzy i złota przecież przy nas znaleźli. To było przede wszystkim złoto, bo pieniądze z napadów nie były wielkie i generalnie szły na bieżące potrzeby – opowiada.
Mogłam się prostytuować
Dziś, zza krat Anna Brzustowska nie kryje, że ma poczucie życiowej porażki.
– Wymyśliłam głupi sposób na to, by pomóc dziecku – mówi łamiącym się głosem. – Zrobiłam mu tym jeszcze większą krzywdę. Nigdy w życiu nie chciałabym skrzywdzić mojego dziecka. Kocham go najbardziej na świecie, jest dla mnie najważniejszy. Zawsze byłam wrażliwa na krzywdę dzieci. Nie mogę słuchać o tym, jak obcym dzieciom dzieje się krzywda, a okazało się, że sama własnemu dziecku wyrządziłam straszną krzywdę. Jest mi z tym bardzo ciężko żyć… – urywa wpół zdania.
Po chwili ciszy kobieta dodaje, że wtedy, na początku, miała do wyboru jeszcze jeden głupi sposób na zdobycie pieniędzy. Mogła przecież się prostytuować. To też łatwe pieniądze, a nikt by jej za to do więzienia nie wsadził. Co ją powstrzymało? Myśl, że Jaś nigdy by jej tego nie wybaczył.
– Myślę, że prędzej wybaczy mi coś takiego, co zrobiłam, bo przecież moje intencje były dobre – mówi cichym, złamanym głosem.
Opanowała go gorączka złota
Wtedy – we wrześniu 2010 roku – była w niej jednak jakaś brawura. Mówi, że jest osobą odważną i w pewnym sensie uzależnioną od adrenaliny. To pomogło w decyzji.
W pewnym momencie powiedziała jednak – dość! Od dłuższego czasu miała przeczucie, że wkrótce policja trafi na ich trop, że wszystko źle się skończy. Jej partner zasmakował już jednak w bandyckim procederze. – W pewnym momencie poczuł tzw. gorączkę złota i nie mógł przestać – opowiada.
Napad z 17 stycznia 2011 roku w Skarżysku Kamiennej miał być jednak definitywnie tym ostatnim: – Nic więcej nie miało się już wydarzyć. Więcej nam nie było potrzeba.
Gdy do ich wiejskiego domu zapukali funkcjonariusze z Komendy Powiatowej Policji ze Skierniewic, snuli właśnie plany na przyszłość. Gdyby operacja okazała się niepotrzebna, Mariusz chciał urządzić im życie.
Był czuły i opiekuńczy. Przejawiało się to w zwykłych codziennych czynnościach. Czytał Jasiowi bajki na dobranoc, kąpał go, zabierał na wycieczki do lasu, woził go na sankach, uczył pisać, czytać, ćwiczyć. Po traumie poprzedniego związku to było prawdziwe szczęście.
Mroczna tajemnica
Prowadzili zwykłe, normalne życie. Rankiem palili w piecu. Chodzili na zakupy, na spacery, żyli skromnie, bez luksusów. Jednak kryli mroczną tajemnicę. Raz na jakiś czas wyruszali w Polskę, by dokonać kolejnego napadu.
– Gdy to się dzieje, człowiek w ogóle o tym nie myśli. Nie zastanawia się. Jest na najwyższych obrotach. Po prostu mam to zrobić i już – opowiada kobieta. – Napięcie opada dopiero po kilku godzinach, kiedy człowiek jest bezpieczny w swoim domu. Może rozsiąść się w fotelu, odetchnąć i pomyśleć: dobrze, to już się skończyło. Teraz można zacząć odzyskiwać spokój.
Nasza rozmówczyni nie kryje, że wszystko to odbywało się kosztem zdrowia – nie tylko fizycznego. Dlatego tak ważne było dla niej organizowanie normalnego życia poza tym wszystkim. Wtedy łatwiej jest odzyskać spokój i równowagę psychiczną.
Matka umarła na raka
Nagroda za polskich Bonnie i Clyde wynosiła 8 tysięcy złotych. Ktoś rozpoznał Annę Brzustowską na zdjęciu w Internecie i doniósł na policję. Trzymała Jasia za rączkę, gdy w chwili zatrzymania policjant przykładał jej pistolet do głowy.
Od tamtej pory minęły dwa lata odsiadki, w ciągu których nie widziała dziecka. Chłopiec mieszkał z jej mamą na Podlasiu, jednak w październiku 2012 roku kobieta zmarła na raka.
Decyzją sądu chłopiec trafił do biologicznego ojca. Przez cały ten czas nikt nie robił dziecku badań głowy. Annę Brzustowską uspokaja tylko fakt, iż w rozmowach telefonicznych syn nie wykazuje żadnych niepokojących objawów.
– Ja bardzo często płaczę, gdy rozmawiam z synem. On cały czas pyta, kiedy wreszcie przyjadę. Kiedy to się skończy. Kiedy wrócę. Jest mi bardzo ciężko, gdy Jaś mówi jak bardzo tęskni. Serce po prostu mi pęka, gdy słyszę, że na przykład wczoraj kładł się do łóżka i bardzo za mną płakał. – Anna Brzustowska jest przekonana, że za to co zrobiła, otrzymała potrójną karę.
– Po pierwsze jestem tu, gdzie jestem. Jest mi osobiście ciężko, ale to nieważne. Ważniejsze, że ciężko jest mojemu dziecku. No i po trzecie, zmarła mi mama. Jedna z niewielu już najbliższych mi osób. Tata zmarł dużo wcześniej, a mój młodszy brat od kilku miesięcy nie daje znaku życia i obawiam się, że mógł sobie zrobić coś złego. Nie jest to bowiem człowiek o silnej psychice. Mam 34 lata, ale doświadczeniem życiowym czuję się na ponad pięćdziesiąt – mówi z goryczą.
 Izoluje się od współwięźniów
Pierwsze zetknięcie z więzienną rzeczywistością było szokiem. Myślała, że rozpadnie się na tysiąc kawałków. Na samym początku popełniła poważną gafę i podała rękę funkcjonariuszowi.
– Do dziś czasem narażam się na „przyjemności” ze strony tych mniej przyjemnych osadzonych. Na przykład, gdy komuś mówię dzień dobry. Zdarza się – takie prawa tutaj obowiązują. W końcu jesteśmy w więzieniu i większość nie jest tu grzeczna – opowiada.
Przyznaje, że trochę izoluje się od współosadzonych. Gdy wraca z pracy, wykonuje czynności wokół siebie, a potem wdrapuje się na górną pryczę i zakłada słuchawki. Jest ona i radio. Tyle wolno jej mieć.
Za murami obowiązuje zasada: coś za coś. Czasem komuś pomaga, jak na przykład starszej pani, której codziennie wykonuje masaż – z zawodu jest przecież masażystką.
W zakładzie poznała jednak prawdziwych przyjaciół, jak na przykład Kasię, z którą przez pół roku żyły w jednej celi. Dziś Kasia jest na wolności, ale telefonują do siebie codziennie. – Nie wiem, jak dałabym radę bez mojej Kaśki – mówi z wdzięcznością.
Na co dzień myśli o wolności i o odzyskaniu syna. Nie ma zamiaru wracać na przestępczą drogę. Dostała już swoją karę – nawet nadto. Podczas bezsennych nocy myśli o dziecku. O tym, co już się stało i jak to naprawić. Jak to wszystko odbudować, i martwi się, czy sama da radę.
Ku przestrodze
Pani Anna ma nadzieję, że jej historia będzie przestrogą dla innych. – Z głębi serca mogę powiedzieć każdemu, kto chciałby podążyć naszą drogą, że będzie tego bardzo żałował. Nawet, jeżeli nie zostałby natychmiast ukarany i tak wisiałoby to nad nim i nie dawało spokoju. Szczególnie nie życzę nikomu, aby zrobił swojemu dziecku taką krzywdę, jaką ja zrobiłam swojemu.
Z perspektywy czasu kobieta żałuje, że wtedy – na początku drogi – nie wiedziała, gdzie szukać pomocy. Nie umiała o tę pomoc prosić. Teraz już wie, że mogła zwrócić się do jakiejś fundacji.
– Tylko, że ja od małego nie byłam nauczona prosić o pomoc. Zawsze byłam Zosia samosia. Wszystko sama – mówi z żalem kobieta.
– Anna Brzustowska była kobietą na zakręcie, która popełniła wielki błąd życiowy – ocenia Agnieszka Pawłowska, prowadząca sprawę sędzia z Sądu Rejonowego w Skierniewicach. – W mojej ocenie miała bardzo zawikłaną sytuację życiową. Z chwilą, gdy poznała swojego partnera, uwierzyła, że jej sytuacja może się zmienić – dodaje. Pani sędzia zauważa jednocześnie, że z uwagi na wszystkie te fakty – również chorobę dziecka – sąd znalazł okoliczności dla tak niskiej kary. Według Pawłowskiej jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że po wyjściu na wolność, Brzustowska nie wróci na przestępczą drogę.
Wybacz mi aniołku
„Przepraszam Cię za wszystko. Za całe cierpienie i ból. Powinienem się opiekować Tobą i Jasiem, a stało się coś strasznego” – pisze Mariusz, w ostatnim liście do Anny Brzustowskiej – „Wybacz mi aniołku. Za wszystko powinienem odpowiadać ja sam. Niech mi Bóg wybaczy. Jesteś dla mnie jedynym światełkiem Aniu. Wytrzymaj, ja Ciebie proszę, wytrzymaj” – kończy.
Nie wiem, co miałabym mu odpisać – zwierza się kobieta. – To bardzo trudny temat, ale jestem więcej niż przekonana, że raczej nie będę na niego czekać. Będę próbowała jakoś ułożyć sobie życie. Starać się, może nie zapomnieć, ale jakoś zbudować wszystko na nowo. Gdyby to było mniej, zapewne czekałabym, bo bardzo go kochałam i myślę, że trochę kocham do tej pory, tylko tak inaczej. Na razie nie próbuję rujnować w nim tego wszystkiego, bo myślę, że to mu pomaga przetrwać – mówi.
Uważa, że Jasio powinien się wychowywać w pełnej rodzinie. Bardzo ważne jest według niej, by miał ojca.
– Syn jest dla mnie najważniejszy. Może będę miała jeszcze dzieci. Na pewno chciałabym. Czy się uda? Ostatnią ciąże poroniłam. Pierwszą też. Dzieci są ogromnym szczęściem dla człowieka. A egoistycznie do tego podchodząc chciałabym, by na starość miał mi kto podać szklankę herbaty – mówi na zakończenie.
Wojciech Czubatka

Zobacz również: