Pruszków i Wołomin, to dwie podwarszawskie miejscowości, które w latach dziewięćdziesiątych stały się żyjącym do dziś synonimem polskiej mafii. Jednak nie brakowało gangów skutecznie wykorzystujących medialność „Pruszkowa” i „Wołomina”, aby po cichu prowadzić bez ich udziału swój dochodowy biznes, a lokalne problemy rozwiązując w bardzo skuteczny, choć skrajny sposób – zabijając. Dokładnie tak wyglądała druga połowa lat dziewięćdziesiątych na Dolnym Śląsku, a konkretniej w okolicach Zgorzelca – tuż przy niemieckiej granicy. To obszar, gdzie wówczas prawo głosu miały tylko dwie osoby – Zbigniew M. ps. „Carrington” i Jacek B. ps. „Lelek”.

Zbigniew M. pseudonim „Carrington”, rocznik 1966, to mieszkaniec Zawidowa pod Zgorzelcem. Ukończył zasadniczą szkołę zawodową, a później prowadził kilka firm transportowych. Około 1995 roku miał stworzyć zorganizowaną grupę przestępczą, która zajmowała się przemytem do Polski spirytusu na ogromną skalę z krajów zachodnich – Niemiec, Włoch,  gdzie odwrotnie niż dziś, spirytus ten był dużo tańszy. Te możliwości dał rzekomo „Carringtonowi” status rezydenta grupy „pruszkowskiej”. Tyle, że z „Pruszkowem” nie miał on nic wspólnego. Jeśli już, bliżej mu było do „Wołomina” czy poprawniej – gangu „ząbkowskiego”, choćby przy okazji handlu amfetaminą. Jeszcze lepsze kontakty miał z łódzką „ośmiornicą”, bo to do niej trafiał praktycznie cały szmuglowany spirytus.

Od przyjaźni do nienawiści

Mechanizm tej kontrabandy był doskonale zorganizowany. Wykorzystywano w nim między innymi most techniczny w Gubinie (na którym za dnia budowano terminal graniczny, a nocą przewożono spirytus), przekupionych celników, skanery do podsłuchiwania innych służb czy podsłuchiwania uczciwych pograniczników, których nie było zbyt wielu. Po Zgorzelcu krążyło nawet powiedzenie, że willi dorobili się bandyci i celnicy.

Tiry z trefnym towarem przejeżdżały praktycznie co tydzień – i to nie pojedynczo, a od razu po trzy czy cztery. Łapówka dla celnika za taki transport wynosiła około 50 tysięcy marek niemieckich. Płacono im za to, że przez kilka minut po prostu otwierali granicę – bez kontroli paszportowej, dokumentów przewozowych, bez sprawdzenia tego, co się przewozi. Dlatego nie było potrzeby, jak sugerowano w różnych reportażach, by spirytus barwić na niebiesko, aby udawał płyn chłodniczy, a potem w laboratoriach przywracać go do pierwotnego stanu. Wystarczyły po prostu beczki. Im więcej spirytusu się w nich zmieściło, tym lepiej.

Gang „Carringtona” był bardzo hermetyczny, wchodziło w jego skład tylko kilka zaufanych osób. Byli to przede wszystkim szefowie podgrup pracujących dla „Carringtona” – dla przykładu jego brat Ryszard M.  „Azja” czy Jan M. „Gruby Janek”. Ich ludzie najczęściej nie mieli nawet okazji bezpośrednio poznać „Carringtona”. Do grona współpracowników Zbigniewa M. zaliczał się jednak jeszcze Jacek B. „Lelek”.

To postać o tyle istotna, że „Lelek” zbuntował się przeciwko „Carringtonowi” i zaczął prowadzić konkurencyjną grupę, do której przeciągnął też kilku innych gangsterów między innymi  Damiana P. pseudonim  „Pomyk”. Powód? Pieniądze. Przemyt spirytusu był żyłą złota. Tylko według tego, co udało się ustalić śledczym, grupa Zbigniewa M. miała przemycić 2 miliony litrów spirytusu, a Skarb Państwa stracił na tym około 150 milionów złotych.

 – Ile tego spirytusu przemycono, tak naprawdę wie chyba tylko sam „Carrington”. On, jak miał dobry tydzień, to potrafił zarobić milion marek – twierdzi Dariusz, świadek koronny, który zeznawał potem w procesach „Carringtona”, „Azji”, „Grubego Janka” i wielu innych gangsterów.

Konflikt z Jackiem B. ps. „Lelek” w latach 1997-1998, choć były to najlepsze czasy dla przemytników, miał też swoje drugie oblicze.

Dół z wapnem

Jedyną słuszną metodą pozbywania się problemów w gangu „Carringtona”, były zabójstwo. Najczęściej ofiary zakopywano w lasach, razem z kilkoma workami wapna. To niezwykle skuteczna metoda – do dziś większości ciał nie odnaleziono. Operacyjnie wiadomo, kto został zamordowany, ale oficjalnie osoby te wciąż muszą figurować w rejestrach zaginionych.

Mówi się o co najmniej dziesięciu morderstwach będących skutkiem tak zwanej „wojny zgorzeleckiej”. To o tyle bezpieczna wersja, że tylko w dwóch mafijnych egzekucjach zginęło aż dziewięć osób i te osoby zidentyfikowano. Część z nich straciło życie przez pomyłkę, nie mając nic wspólnego ani z „Carringtonem”, ani z „Lelkiem”. Zabójstw w rzeczywistości mogło być zdecydowanie więcej: – Trupów było około 30, a o 26 wiem na pewno – dodaje wspomniany wcześniej świadek koronny.

Nie tylko spirytus

 Poza przemytem spirytusu, grupy pracujące dla Zbigniewa M. ps. „Carrington” zarabiały bez porównania mniejsze, ale dla przeciętnego człowieka wciąż ogromne pieniądze, na napadach i handlu narkotykami.

W tych pierwszych, zależnie od skoku, można było raz ukraść 100 tysięcy złotych, a inny razem nawet kilka milionów dolarów. Te zlecenia najczęściej realizowali gangsterzy z grupy „Azji”. Narkotyki, szczególnie marihuana i amfetamina, to bardziej działka ludzi „Grubego Janka”. Tutaj chodziło o ilości hurtowe – na przykład tony marihuany w odmianie wysokiej jakości, nazywanej orange skun, która miała być sprowadzana do Polski od włoskich przestępców.

Nie wszystkie skoki i transporty narkotyków kończyły się powodzeniem. Raz przeszkadzała policja, innym razem gangsterzy sami popełniali błędy. W końcu przyszedł więc czas na podsumowujący rachunek (bo mimo wszystko nie można było go nazwać rachunkiem sumienia) i rozliczenie ze wszystkich lat przestępczej kariery.

Zgorzelec odetchnął

 We wrześniu 1998 roku zatrzymano samego „Carringtona”. Co prawda niespełna dwa lata później wyszedł na wolność, ale krótko potem uległ wypadkowi podczas jazdy na rowerze. Według jednej z wersji, ktoś uderzył go wtedy w głowę kijem bejsbolowym. Do dziś Zbigniew M. ma na skutek urazu poważne problemy psychiczne i trudności w samodzielnym funkcjonowaniu. Biegli różnych specjalności są praktycznie pewni, że nigdy nie poniesie odpowiedzialności za swoje czyny.

Szybko nastąpiły kolejne zatrzymania, a cele Aresztu Śledczego w Jeleniej Górze zapełniły się gangsterami.

Brat „Carringtona”, Ryszard M. ps. „Azja”, został skazany w 2002 roku na 8 lat pozbawienia wolności za kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą oraz przygotowanie uprowadzenia i rozboju.

Jan M. ps. „Gruby Janek” rok później usłyszał wyrok 8 lat więzienia za kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą, handel narkotykami wartymi ponad milion złotych i zamówienie ładunku wybuchowego.

Jacka B. ps. „Lelek” skazano na 15 lat za kratkami – za zlecenie zabójstwa „Carringtona” i kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą, a także szereg innych przestępstw.

Wszyscy trzej są już na wolności.

Dariusz natomiast w sierpniu 2000 roku został świadkiem koronnym.

Wielu uczestników tamtych wydarzeń, jak wymieniony wcześniej Damian P. ps. „Pomyk”, zginęło w porachunkach gangsterskich.

Patryk Szulc

 

Zobacz również: