

Znali się kopę lat, byli kolegami. Dobry, oddany kumpel to skarb. Pożyczy kasę, postawi flaszkę, pomoże ułożyć glazurę. A gdy zajdzie potrzeba, na własnej skórze pokaże co się dzieje z człowiekiem, gdy pali się jego ciało. O tym właśnie myślał, sięgając do kieszeni kurtki po zapalniczkę. A potem jeden mały pstryk – i zaczęło się. Mógł się napatrzyć do woli.
Ulica Polna w Zamościu. Blok z wielkiej płyty. Otwarte drzwi do piwnicy. Wieczorem 26 stycznia 2016 roku mieszkańcy bloku słyszeli dobiegające stamtąd charakterystyczne odgłosy libacji alkoholowej. Podniesione głosy, wybuchy śmiechu, rzucanie „mięsem”, brzęk butelek i puszek.
W sumie nic wielkiego się nie działo. Biesiadnicy (musiało być ich co najmniej pięciu; byli to młodzi mężczyźni) nie kłócili się i nikogo nie zaczepiali. No cóż, myśleli sobie sąsiedzi, to styczeń, środek zimy, lepiej pić pod dachem niż marznąć na ławce. Byle tylko nie zapaskudzili piwnic ani klatki schodowej, i niczego przez nieuwagę nie zniszczyli.
– Potem było słychać jak wychodzą. Zrobiło się cicho. Mniej więcej o dziewiątej poczuliśmy na klatce schodowej swąd spalenizny. Postanowiliśmy sprawdzić u kogo się pali – zeznali mieszkańcy bloku. Początkowo myśleli, że komuś przypalił się garnek, albo ktoś roztargniony nie wyłączył na czas żelazka. Po chwili zorientowali się, że duszący odór i dym wydostawały się z piwnicy
Ludzie trzymali tam różne rzeczy: farby, rozpuszczalniki, niektórzy nawet benzynę w kanistrach. Pożar mógł się skończyć katastrofą dla całego bloku. Natychmiast pobiegli do piwnicy, żeby zobaczyć co i gdzie się pali. Kilka osób wzięło wiadra z wodą, żeby ugasić ogień. Ktoś zadzwonił po strażaków.
Płonął żywym ogniem
Źródło zaprószenia ognia było jednak inne. Mieszkańcy bloku natknęli się w piwnicy się na makabryczne znalezisko. W wąskim korytarzu, pomiędzy poszczególnymi pomieszczeniami piwnicznymi leżało coś, co paliło się żywym ogniem. Z odległości kilku metrów trudno było odgadnąć co to jest.
Parę osób odważyło się podejść bliżej i zobaczyło, że to ludzkie ciało. Nie wiadomo było czy ten człowiek jeszcze żyje, niewiadoma była płeć ani wiek. Próbowano go uratować, ale najpierw należało osłabić siłę ognia, który miał ponad metr wysokości. Ci, którzy przynieśli wiadra z wodą, chlusnęli nią w płomień; w końcu udało się dotrzeć do palącego się nieszczęśnika. Był to młody mężczyzna. Nie dawał oznak życia.
Zanim przyjechały straż pożarna i pogotowie ratunkowe, pożar został częściowo ugaszony przez lokatorów. Niestety lekarz karetki mógł jedynie stwierdzić zgon znalezionego w piwnicy mężczyzny. Jego twarz była bezkształtną, poczerniałą masą i nikt nie potrafił go rozpoznać. Ze wstępnych oględzin wynikało, że zmarł w wyniku rozległych poparzeń.
Jego tożsamość ustaliła w kilka godzin później policja. Okazało się, że był to 28-letni Tomasz B. Mieszkał dwa bloki dalej. Póki co nie wiadomo było, co robił w piwnicy i w jakich okolicznościach doszło do pożaru, w wyniku którego mężczyzna poniósł śmierć w strasznych męczarniach. Prokuratura Rejonowa w Zamościu zdecydowała o wszczęciu dochodzenia w tej sprawie.
Samobójstwo czy morderstwo?
Sekcja zwłok wykazała, że Tomasz B. miał zwęglone ponad 60 procent powierzchni ciała. Na szczątkach jego odzieży ujawniono ślady łatwopalnej substancji (oleju spożywczego). Początkowo wyglądało na to, że do tragedii doszło w wyniku nieszczęśliwego wypadku. W organizmie mężczyzny stwierdzono spore stężenie alkoholu. Okazało się, że Tomasz B. był jednym z uczestników wieczornej libacji alkoholowej w piwnicy. W stanie nietrzeźwym mógł nie zachować ostrożności, np. przypalając papierosa.
Skąd jednak na jego ubraniu wziął się olej? No cóż, do piwa, które oprócz wódki pili biesiadnicy, dobrą zakąską są frytki lub inne szybkie dania smażone na oleju. Tyle tylko, że w piwnicy nie znaleziono tacek ani sztućców. Nawet gdyby się spaliły, powinny zostać resztki tektury czy plastiku. A poza tym w bliskim sąsiedztwie bloku nie było smażalni. Wątpliwe, że komuś chciałoby się nosić z miasta gorące frytki.
Wyjaśnieniem obecności oleju na ubraniu spalonego mężczyzny mogły być osobliwe upodobania Tomasza B. Policja dowiedziała się, że 28-latek często odwiedzał zamojskie smażalnie i zlewał do butelek pozostały ze smażenia olej. Zabierał go ze sobą. Nie wiadomo w jakim celu to robił.
– Być może był lekko spowolniony umysłowo. Nie to, że chory psychicznie, funkcjonował normalnie ale miał pewne dziwactwa – powiedzieli sąsiedzi.
Oprócz nieszczęśliwego wypadku, policja brała pod uwagę samobójstwo jako przyczynę tragedii. Co prawda samospalenie to wyjątkowo makabryczny i bolesny rodzaj śmierci, niemniej jest to możliwe. Zwłaszcza u osób znajdujących się pod wpływem alkoholu lub środków odurzających bądź będących w depresji.
Nie wykluczano także zabójstwa. Wszak na krotko przed śmiercią Tomasz B. nie był sam, lecz przebywał w piwnicy w towarzystwie kilku kolegów, z którymi pił piwo i wódkę. Mogło dojść do jakiegoś nieporozumienia. Należało ustalić uczestników libacji i przesłuchać ich.
Wszyscy wyszli oprócz Tomka i Przemka
Byli to mieszkańcy osiedla. Sami młodzi mężczyźni przed trzydziestką. Wszyscy dobrze się znali. W trakcie przesłuchania zapewniali policję, że podczas popijawy w piwnicy, wszystko było ok. Żadnej awantury czy choćby sprzeczki. Owszem, po kilku głębszych, rozmawiali być może trochę za głośno i wbrew zakazowi spółdzielni mieszkaniowej palili papierosy. Jak to koledzy żartowali z siebie nawzajem, jednak nikt się na nikogo nie złościł. Pełna kultura. Oni nie z takich, co to najpierw piwko a potem pięści w ruch.
– A jak już skończyliście pić, to co było? – spytali śledczy. Tamci odpowiedzieli, że nic, pożegnali się i rozeszli do domów. Wszyscy? Okazało się, że nie wszyscy. W piwnicy zostali Tomasz B. i 21-letni Przemysław L. Ten drugi do niedawna mieszkał w tym bloku z rodzicami. Pozostali nie mieli pojęcia, dlaczego Przemek i Tomek nie wyszli z nimi. Być może Przemysław L. czując się w pewnym sensie gospodarzem, chciał trochę ogarnąć w piwnicy po imprezie. A Tomasz B. dlaczego został?
– Może postanowił mu pomóc w sprzątaniu. To byli kumple, nieomal przyjaciele, znali się od ładnych paru lat. Albo chcieli o czymś jeszcze pogadać – przypuszczał jeden z mężczyzn.
Czyżby Przemysław L. miał coś wspólnego z podpaleniem Tomasza B.? No cóż, nie trzeba być super detektywem, żeby wiedzieć, że przyjaźń może się łatwo przerodzić w zapiekłą nienawiść, gdy w grę wchodzą np. pieniądze lub zazdrość o dziewczynę.
Z informacji jakie policja zebrała o Przemysławie L. można było odnieść wrażenie, że 21-latek jest spokojnym i poważnie myślącym o życiu młodym mężczyzną. Po skończeniu w Zamościu szkoły średniej wyjechał do Warszawy do pracy. W wolne dni przyjeżdżał do Zamościa. Miał tu wielu kolegów. Mimo wynoszącej 8 lat różnicy wieku Przemysław L. znajdował wspólny język z Tomaszem B. Spędzali razem sporo czasu. Nie było między nimi konfliktów.
Przemysław L. miał sprawę w sądzie o prowadzenie samochodu pod wpływem alkoholu. Poza tym jego kartoteka była czysta. Ci, którzy go lepiej znali, powiedzieli policji, że czasami dziwnie się zachowywał. Sąsiadom mówił, że jeszcze o nim usłyszą.
Makabryczne „doświadczenie”
W chwili zatrzymania przez policję (dwie godziny po tragicznym w skutkach pożarze), Przemysław L. miał w organizmie 1,36 promila alkoholu. Podczas wstępnego przesłuchania na komendzie policji mężczyzna przyznał się do podpalenia kolegi.
Pod wieczór 26 stycznia 2016 roku Przemysław L., Tomasz B. i paru kolegów z osiedla ostro popili. Z baterią piw i kilkoma półlitrówkami wódki poszli do piwnicy w bloku, w którym do niedawna mieszkał Przemek. W trakcie libacji rzeczywiście nie doszło do żadnej scysji. Później, gdy w piwnicy zostali już tylko we dwóch, również o nic się nie pokłócili. Wprawdzie Przemysław L. wyjaśniał, że Tomasz B. pożyczył kiedyś od niego pieniądze i mu ich nie oddał, ale nie zabił go z powodu długu. Podany przez niego motyw zbrodni był przerażający i wręcz niewyobrażalny.
Przemysława L. ciekawiło jak się zachowuje człowiek, którego ciało płonie. Nie chodziło mu jednak o teoretyczną wiedzę. Postanowił sprawdzić to w praktyce. Obiekt makabrycznego „doświadczenia” siedział obok niego. Tomasz B. był tak pijany, że nie zauważył, że Przemysław L. sięgnął do kieszeni po zapalniczkę, Zareagował dopiero gdy kolega przytknął płomień do jego ubrania. Zerwał się i próbował zedrzeć z siebie kurtkę. Niestety wykonany z tworzywa sztucznego materiał błyskawicznie się topił. Tomasz B. upadł, jego ciałem wstrząsały konwulsyjne drgawki. Nawet nie miał siły, żeby krzyczeć.
Przemysław L. nie zrobił nic, żeby udzielić mu pomocy. Ze spokojem patrzył jak jego starszy kolega umiera w cierpieniach. A gdy już zaspokoił swoją „naukową” ciekawość, po prostu odwrócił się i wyszedł z piwnicy.
To był już drugi raz
21-latek trzymał się tej wersji do chwili gdy usłyszał, że prokurator ma mu postawić zarzut zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem za co grozi od 12 lat więzienia wzwyż. Stwierdził, że wycofuje swoje wyjaśnienia. Przez kilka dni utrzymywał, że był to nieszczęśliwy wypadek.
– Owszem, podpaliłem mu kurtkę, ale nie oblałem go żadną łatwopalną substancją. Nie chciałem go zabić, a tylko zażartowałem sobie z Tomka. Nie przewidziałem, że to się tak skończy – tak brzmiała jego nowa wersja.
Ale prokurator w nią nie uwierzył. Kłamstwo było szyte grubymi nićmi. Zakładając, że faktycznie dla żartu (?!) przytknął płomień zapalniczki do kurtki kolegi, to widząc efekty swojego „dowcipu”, powinien coś zrobić żeby uratować Tomasza B. Mógł choćby spróbować zarzucić na niego jakiś worek czy inną tkaninę znajdującą się w piwnicy żeby zdusić płomienie. Mógł pobiec po pomoc, zaalarmować sąsiadów. Ale on nie zrobił żadnej z tych rzeczy. Stał i patrzył. A potem uciekł.
Przemysław L. po raz kolejny zmienił swoje wyjaśnienia, gdy sąd zdecydował o umieszczeniu podejrzanego w areszcie tymczasowym. Widmo krat najwyraźniej przemówiło do jego wyobraźni. Odwołał wszystko, co do tej pory powiedział i twierdził, że jest niewinny, nie ma nic wspólnego ze śmiercią kolegi. Tłumaczył, że do przyznania się do zabójstwa został namówiony przez przesłuchujących go policjantów, którzy – jak próbował sugerować – chcieli jak najszybciej mieć tę sprawę z „głowy”.
W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że Przemysław L. już raz podpalił Tomasza B. To było w 2015 r. Wtedy mu się nie udało, ogień został błyskawicznie ugaszony i skończyło się na niegroźnych poparzeniach. Przemysław L. tłumaczył swój wybryk nietrzeźwością. Kolega i jego rodzina nie zgłosili tego policji.
Czasu nie cofnie
Proces Przemysława L. ruszył na początku września 2016 roku przed Sądem Okręgowym w Zamościu. Na pierwszej rozprawie oskarżony na pytanie sędziów, czy przyznaje się do zabójstwa, zaprzeczył. W trakcie postępowania sądowego wrócił do wersji głupiego żartu i nieszczęśliwego wypadku.
– Przyznaję się do podpalenia z głupoty, ale nie do umyślnej zbrodni. Nie chciałem zabić Tomasza B., ponieważ nie miałem żadnego powodu, żeby to zrobić. Tomek był moim dobrym kolegą – wyjaśniał.
Gdy zeznania składała matka zamordowanego 28-latka, Przemysław L. ją przeprosił. Twierdził, że bardzo żałuje swojego czynu i chciałby cofnąć czas.
Co do samego podpalenia, w pierwszej fazie śledztwa rozważano użycie przez podejrzanego substancji łatwopalnej. Jednak ekspertyzy biegłych wykluczyły tę hipotezę. Ustalenia te w żaden sposób nie umniejszały winy okrutnego podpalacza. Sędziowie nie mieli wątpliwości, że Przemysław L. dopuścił się zarzucanego czynu. Jego spóźniony żal niczego nie mógł zmienić. Czasu nie da się ani cofnąć ani zatrzymać.
27 marca 2017 r. sąd po wysłuchaniu mów końcowych prokuratora i obrony wydał wyrok, w którym uznał Przemysława L. za winnego popełnienia zarzucanego mu czynu i wymierzył mu karę 25 lat pozbawienia wolności.
Decyzja sądu nie satysfakcjonowała żadnej ze stron. Prokuratura chciała dożywocia, pełnomocnik oskarżonego uważał że kara dla Przemysława L. jest zbyt surowa. Zarówno prokurator jak i obrońca wystąpili z apelacją. W sierpniu 2017 r. Sąd Apelacyjny w Lublinie utrzymał zaskarżony wyrok w mocy.
Mariusz Gadomski