Na zdjęciu Wojciech S. pseudonim "Wojtas" vel "Kierownik" domniemany szef komanda śmierci "Mokotowa"/ fot Policja

Publikujemy fragment książki Janusza Szostaka „Komando śmierci”.

KSIĄŻKĄ TU DO KUPIENIA

Po upadku „Pruszkowa” i „Wołomina” gangsterską Polską niepodzielnie zawładnął „Mokotów”. Dotychczas Andrzej H. „Korek” i jego ludzie – mimo sporej niezależności – byli zawsze w cieniu mafii pruszkowskiej. Jednak  na początku lat dwutysięcznych nastąpiły złote czasy dla „Mokotowa”. Gdy policja była zajęta dobijaniem „Pruszkowa”,  nikt na dobrą sprawę nie zwracał uwagi na mniejsze warszawskie gangi. Wśród których szybko na czoło wybiła się grupa mokotowska, skutecznie eliminując konkurentów oraz przejmując kolejne tereny i strefy wpływów.

Nastał czas wolnej amerykanki  i wielomiesięcznej wojny gangów. Kształtował się nowy gangsterski porządek stolicy, a wkrótce także Polski. „Mokotów” sprawnie  spacyfikował większość działających w Warszawie i okolicy grup przestępczych. Nie dopuścił także do reaktywowania „Pruszkowa” i „Wołomina”. „Korek” wyszedł zwycięsko z krwawej wojny o przywództwo polskiego świata gangsterskiego.

Wkrótce grupa mokotowska stała się największą organizacją przestępczą, która zawładnęła nie tylko Warszawą, ale też niemal całą Polską. Była to niewątpliwie ostatnia w Polsce organizacja przestępcza o znamionach mafijnych. Można przyjąć, że aresztowanie Andrzeja H. „Korka” w 2004 roku stało się końcem ery dużych gangów w Polsce. Od tamtej pory żadna z grup przestępczych nie osiągnęła takiej siły i pozycji. Były niemal natychmiast eliminowane przez policję.

Niekiedy mówi się, że gangsterzy pruszkowscy działali według pewnych zasad. Dla jednych potrafili być sympatyczni, a dla innych bardzo nieprzyjemni i niebezpieczni. Choć moim zdaniem była to tylko poza, gdyż jeśli trafiła się okazja, to łupili każdego, nawet samych siebie nawzajem. Tyle, że robili to w białych rękawiczkach i maskach zatroskanych przyjaciół. Mokotowscy nie bawili się w podobne konwenanse, nie mieli żadnych hamulców. Byli bezwzględni dla wszystkich. Szczególnie dla swoich ludzi, którzy chcieli działać na własną rękę, przejść do konkurencji lub podjąć współpracę z policją. Zresztą bossowie „Mokotowa” często przed tym przestrzegali, mówiąc, że policja jest przez nich skorumpowana – co nie było wcale blefem – zatem o każdej próbie zdrady dowiedzą się bardzo szybko. W grupie mokotowskiej obowiązywała zasada milczenia, niczym sycylijska omerta.  Kara za  brak lojalności była tylko jedna – śmierć.

W czasach „Dziada”, „Klepaka”, Wańki”  czy „Pershinga” decyzja o zabiciu kogokolwiek była zazwyczaj ostatecznością. „Mokotów” wprowadził jednak nowe gangsterskie standardy. Mordowanie stało się najszybszą i najskuteczniejszą metodą powiększania strefy wpływów i eliminowania nielojalnych członków grupy.

W najlepszym okresie w szeregach „Mokotowa” miało działać ponad tysiąc osób. To prawdziwa armia, którą trzeba było utrzymać w ryzach. Aby zarządzać taką strukturą, i niekiedy powstrzymywać zapędy niektórych jej członków, trzeba było inteligentnych ludzi. Niewątpliwie taką osobą jest „Korek”, a także kilku jego najbliższych współpracowników. Niekiedy jednak dobre rady i sztuka dyplomacji nie przynosiły efektów. Wtedy do akcji wkraczało komando śmierci, złożone z ludzi, którym ufał zarówno „Korek”, jak i oni sobie wzajemnie.

Domniemanym szefem grupy egzekutorów miał być Wojciech S. pseudonim „Wojtas” vel „Kierownik”. Jednak w rozmowach ze mną „Kierownik” odżegnuje się od tego. Zaprzecza również, aby komando śmierci istniało. Trudno jednak oczekiwać, by sam siebie obciążał.

– Mówiono, że jestem szefem komanda śmierci. To część legendy, jaka o mnie powstała. Społeczeństwo nie interesuje się nadmiernie samobójcami czy ofiarami wypadków, ale już morderstwa przyciągają uwagę. Stąd wymyślno „komando śmierci” i mnie, jako jego szefa, bo to brzmi medialnie. – twierdzi Wojciech S. „Kierownik” vel „Wojtas”.  I poniekąd ma nieco racji, gdyż mokotowskich egzekutorów nazwali „komandem śmierci” policjanci a nazwę tę jako pierwszy upowszechnił Rafał Pasztelański, wówczas dziennikarz „Życia Warszawy”.  Co nie znaczy, że ekipa kilerów z „Mokotowa”, to wymysł mediów.

Raczej nie bez powodu Grzegorz K. „Ojciec”, podczas spotkania ze mną w areszcie na warszawskiej Białołęce, wyznał: – „Mokotów” był najbardziej sztywną grupą i miał na koncie najwięcej trupów.

Marek Dyjasz, były szef Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, przyznaje, że w tym czasie było dużo zaginięć osób związanych z warszawskim światem przestępczym. Wielu z nich do dziś nie odnaleziono: – Chodziły pogłoski, że  mokotowscy odpalają wszystko co się rusza, co im na drodze staje i zakopują tych  ludzi w podwarszawskich lasach.

Oczywiście większości tych zbrodni nie udowodniono, a ich ofiar nie odnaleziono. Do dziś figurują w policyjnych bazach jako zaginieni. Chociaż wiadomo, że nikt ich nigdy nie odnajdzie. Za ich zniknięciem stała bowiem wyspecjalizowana grupa egzekutorów.

– To było takie wyćwiczone komando, na wzór amerykański: cicho, sprawnie, brutalnie i bez rozgłosu. Ale żeby rozeszło się w środowisku i do policji nie doszło – objaśnia Marek Dyjasz.

Do wojskowych wzorców nawiązuje też jeden z mokotowskich gangsterów, który w rozmowie ze mną  przyznaje:  – Może pana zaszokuje, ale działania naszej grupy nie były odmienne od sił zbrojnych, takich jak choćby misje stabilizacyjne w Afganistanie. Tam też dla jakichś idei zabija się ludzi, nie licząc się z cywilami.

– Ale wy zabijaliście dla pieniędzy, a nie dla idei.  – zauważam.

–  A jaka to różnica? Za każdą ideą stoją pieniądze –  nie ma wątpliwości były członek mokotowskiego komanda śmierci, którego istnieniu zaprzeczają jego dawni koledzy.

Jak było naprawdę, staram się ustalić w tej książce. To historia o najbardziej brutalnej i tajemniczej grupie przestępczej w historii polskiej kryminalistyki, i powiązanym z nią gangiem obcinaczy palców.

– To był temat tabu. Gdybyś zaczął o tym mówić albo wypytywać, to mogłyby być ostatnie twoje słowa. Były sprawy w „Mokotowie”, o których się nie mówiło – objaśnia Janek „Majami” Fabiańczyk.

 O komandzie śmierci „Mokotowa” do dziś boją się mówić nawet policjanci.  Nakłoniłem do zwierzeń gangsterów, zarówno mokotowskich, jak i z innych  grup przestępczych. O tym wszystkim w książce „Komando śmierci”.

Janusz Szostak

Zobacz również: