fot. Dziennik Zachodni

40-letni Krzysztof Linde prowadził w Jastrzębiu-Zdroju dyskotekę w klubie „Nowe Zacisze”,  przy ul. Wyspiańskiego.  Był weekend z 27 na 28 sierpnia 2016 roku. W klubie bawiło się towarzystwo z pobliskich osiedli. Atmosfera wydawała się dobra. Niestety ta noc nie skończyła się szczęśliwie.

Dyskoteki w „Nowym Zaciszu” zawsze trwały do białego rana. Nie inaczej było i tym razem. Tego weekendowego wieczoru zabawa w „Nowym Zaciszu” trwała na dobre. Tak jak to zazwyczaj bywało na każdej tego rodzaju imprezie.

Wśród bawiących się był również 27-letni Adrian S. – dobrze zbudowany, wysoki, postawny mężczyzna, który  swym wyglądem mógł wzbudzać respekt. Był regularnym gościem klubu.

Bawił się świetnie, podrywał dziewczyny i pił.

Adrian S. znał się dobrze z właścicielami klubu 31-letnim Zbigniewem W. i 29-letnią Barbarą W. Ze Zbigniewem W. często spotykali się na meczach.  Adrian S. był bowiem związany ze środowiskiem kiboli.

Poszło o przebój

Adrian S. z Krzysztofem  znali się od dawna. Bo trudno, żeby stały bywalec klubu, jakim był Adrian S., nie znał didżeja.

W trakcie zabawy na parkiecie Adrian kilka razy podchodził do Lindy, gdy ten puszczał piosenki, pochylał się nad nim i coś mu tłumaczył.

Didżej  coś odpowiadał i dalej robił swoje. Ponoć Adrian chciał, aby Krzysztof puścił mu jego ulubiony przebój, przy którym lubił się bawić. Jednak prawdopodobnie on nie chciał tego zrobić. I o to właśnie poszło.

Gdy zabawa na parkiecie dobiegała ku końcowi, współwłaściciel klubu, Zbigniew W. zaszedł do swojej kanciapy: – Było chyba po 5. nad ranem, dokładnie nie pamiętam, kiedy usłyszałem nagle dochodzące za drzwi zamieszanie, odgłosy krzyków i szamotaniny – zeznawał potem w jastrzębskiej prokuraturze.  – Wyszedłem więc szybko sprawdzić, co się dzieje.

Wtedy zobaczył, jak Adrian S. wyprowadzał mocny cios pięścią w twarz didżeja.

– Jednym potężnym uderzeniem powalił K. Lindę na parkiet.

A potem, w sekundzie –  zanim się Zbigniew W. zdążył się zorientować –  Adrian S. doskoczył do leżącego i z całych sił mocno kopnął go w głowę. Didżej stracił natychmiast przytomność.

Zbigniew W. twierdzi, że wtedy rzucił się Lindzie z pomocą: – Chwyciłem  Adriana w pół, oderwałem go od Krzyśka, i przewrócił się wraz z nim na posadzkę.

Wtedy Adrian S. miał się uspokoić: – Wobec czego nieco obluzowałem uścisk wokół jego ciała – dodawał Zbigniew W.  Jednak Adrian wyrwał się i ponownie doskoczył do nieprzytomnego didżeja. Nadal kopiąc go po głowie.  Aż z głowy didżeja na klubową posadzkę zaczęła sączyć się krew.

Co prawda pracownicy „Nowego Zacisza”, którzy jeszcze o tej porze nie zdążyli opuścić klubu, widzieli całe zajście, lecz nikt z nich nie powiadomił policji! Policji nie powiadomili również Zbigniew W. ani Barbara W.  Pomocy didżejowi nie udzieliła również 19-letnia Angelika L., kelnerka z klubu, która jedynie przyglądała się całemu zajściu. Po czym po prostu wyszła do domu.

Zacieranie śladów

Śledczy szybko ustali, że to co zeznawał najpierw Zbigniew W. grubo mijało się z prawdą.

– Zafałszował wszystko, dla zmylenia śladów – przypomina Jacek Rzeszowski Prokurator Prokuratury Rejonowej w Jastrzębiu Zdroju. – Chciał w ten sposób chronić Adriana S.

Zbigniew W. zakazał również pracownikom klubu mówienie prawdy i pozwolił Adrianowi S. opuścić lokal. A po jego wyjściu od razu zabrał się do za zacierania śladów. Pomagał mu w tym 19-letni Paweł W., kolega Adriana S., który pozostał w klubie. Obaj zaciągnęli nieprzytomnego didżeja na klubowe zaplecze. Tam właściciel klubu  z ściągnął z ciała Krzysztofa zakrwawioną i podartą koszulę. Po czym wyrzucił ją na śmietnik, na zewnątrz budynku. Potem ścierał z twarzy didżeja krew i nałożył na niego czysty sweter, który miał w swoim biurze. Zbigniew W. ścierał również krew z posadzki przy barze i tam, gdzie znajdowała się konsola, nieopodal której doszło do pobicia Krzysztofa Linde. Mężczyzna wycierał także krew didżeja z pozostałych przedmiotów znajdujących się na wyposażeniu klubu. Ponownie ustawiał na swych miejscach porozrzucane w czasie bójki przedmioty. Tak, by wyglądało, że nic się tu  nie wydarzyło.

Gdy zakończył sprzątnie, otworzył drzwi klubu. Rozejrzał się wokoło, czy nikt nie widzi, i położył ciało didżeja na ławce w ogródku klubowym, że niby odurzony alkoholem zasnął po pracy. I tego chciał się trzymać.

Zabójca przepraszał

Dopiero w niedzielę, 28 sierpnia ubiegłego roku, o godzinie 14. klub powiadomił policję, że przed wejściem, na ławce w ogródku leży „jakiś mężczyzna”  w bardzo ciężkim stanie. Nie wspominając nawet, że to didżej z ich klubu. Policję powiadomiła jedna z pracownic, która przyszła do „Nowego Zacisza” na popołudniową zmianę.

Po przewiezieniu nieprzytomnego mężczyzny do szpitala w Jastrzębiu-Zdroju, z powodu bardzo ciężkiego stanu zdrowia, przekazano go natychmiast na oddział intensywnej terapii szpitala w Cieszynie. Po tygodniu Krzysztof Linde jednak zmarł, nie odzyskawszy przytomności.

Następnego dnia po śmierci didżeja Adrian S. zgłosił się sam na policję wraz ze swym adwokatem. Przepraszał klub, rodzinę i wszystkich bliskich Krzysztofa Lindy. Przepraszał tych, którzy w hołdzie didżejowi składali pod klubem kwiaty, ustawiali jego zdjęcia  i zapalali znicze. Bowiem zmarł był tu bardzo lubiany. Przed pogrzebem didżeja utworzono wydarzenie Facebooku.

W tym czasie kierownictwo klubu zarzekało się, że Krzysztof  Linde był ich przyjacielem. I nikt w „Nowym Zaciszu”, nie miał nic wspólnego z jego śmiercią, że udzielono wszelkiej pomocy.

Mało kto uwierzył w te zapewnienia klubu. Nie wierzyła rodzina zmarłego, wskazują, iż wyciągnięto go na ławkę jedynie po to, aby zmylić trop. Na co właściciele klubu odpowiadali, że jest im przykro, iż zostali oskarżeni o tak niecny czyn, i bardzo współczują rodzinie didżeja.

Zgubiły go sms-y

Podczas  pierwszych zeznań Zbigniew W. kłamał funkcjonariuszom w żywe oczy, kryjąc Adriana S. przed odpowiedzialnością. Utrzymywał, że didżej rzekomo zasnął pijany na ławce, miał nawet chrapać. A on czekał cierpliwie, aż się obudzi, aby z nim pić dalej.  Opowiadał też, że Linde miał krew na twarzy, wokół nosa i na wardze. Jednak  nie wiedział wówczas, skąd się ta krew wzięła. Myślał, że widocznie pijany didżej w coś uderzył głową. Zbigniew W. podsumowywał swoje pierwsze zeznania, że wszystkiego dobrze nie pamięta, bo sam też był bardzo pijany.

– Najpierw zmylił tym policjantów – przyznaje prokurator.

Wiele niejasności w śledztwie spowodowała współwłaścicielka klubu, Barbara W., która wmawiała policji, iż wychodziła z „Nowego Zacisza” wraz z didżejem: – Nie wiem, co się potem z nim działo.

Wiele wyjaśniły jednak sms-y, które Zbigniew W wysyłał z klubu do znajomych, podczas zacierania śladów. Pisał  w nich, że pilnuje, aby Krzysztof  Linda nie zakrztusił się krwią. Zdawał więc sobie sprawę z ciężkiego stanu zdrowia didżeja. I pomimo tego, nadal nie zadzwonił po pomoc. Pisał też,  kto jest sprawcą pobicia.

W listopadzie 2017 roku  Sąd Okręgowy w Gliwicach – Ośrodek Zamiejscowy w Rybniku ogłosił  wyrok w tej sprawie – 12 lat pozbawienia wolności. Maksymalna kara w tej sprawie to 15 lat. Teoretycznie o zwolnienie warunkowe morderca  będzie mógł się ubiegać po odbyciu połowy kary.

Roman Roessler

Zobacz również: