OLYMPUS DIGITAL CAMERA

W dobrej powieści detektywistycznej mordercą jest osoba najmniej podejrzana. Życie też czasami pisze pasjonujące historie kryminalne z zaskakującym zakończeniem.

Lato roku 1994 było rekordowe pod względem upałów. W lipcu i sierpniu temperatura przez kilkanaście dni z rzędu nie spadała poniżej 30 stopni. Kto mógł, uciekał nad wodę lub bodaj w cień. Zofia W., emerytowana mieszkanka Puław, najchętniej odpoczywała na działce. Miała niewielki ogródek nieopodal wałów wiślanych przy ulicy Rybackiej. 14 sierpnia wybrała się po ziemniaki. Przy bramie prowadzącej na działki spotkała znajomą, Stefanię K., także emerytkę. Szły spękaną od słońca ścieżką. Były tak wyczerpane gorącem, że nie miały ochoty rozmawiać. Naraz usłyszały za sobą kroki. Zobaczyły zbliżającego się mężczyznę około czterdziestki. Miał czarne kręcone włosy i  niesamowicie wytrzeszczone oczy.

– Przepraszam… Gdzie jest ulica Eustachiewicza? – zapytał bełkotliwym, zacinającym się głosem. Zataczał się i czuć było od niego alkohol. Zofia W. odparła z niesmakiem, że to są działki i nie ma tu żadnej ulicy. – Niech pan stąd idzie – dodała, wskazując widniejące w oddali wyjście. Mężczyzna mruknął coś niewyraźnie, ale nie zawrócił. Powlókł się za emerytkami.

Trop wiódł do schroniska

Zofia W. nie wróciła tego dnia do domu. Mieszkała w Puławach z dwoma synami. Byli przekonani, że matka – jak to już nieraz bywało – poszła zanocować do córki. Kiedy nazajutrz nie pojawiła się i nie dała znaku życia, bracia zaniepokoili się. Od siostry dowiedzieli się, że matki u niej nie było i nie dzwoniła. Starszy z braci, Tadeusz W. pojechał więc  na działkę.

Parę minut po jedenastej mężczyzna wpadł do recepcji Domu Turysty PTTK, który znajdował się przy tej samej ulicy co ogródki. Krzyczał „ludzie, ratunku” i „mama zabita” . Pracownicy wezwali karetkę pogotowia i policję.

67-letnia Zofia W. leżała za krzakami porzeczek. Była częściowo obnażona. Na szyi miała siną pręgę. Przyczyną zgonu było uduszenie. Narzędziem zbrodni okazała się motyka. Przed śmiercią emerytka została pobita i zgwałcona. Do zabójstwa doszło niespełna dobę przed odnalezieniem ciała.

Ekipa kryminalna z Lublina i z Komendy Rejonowej Policji w Puławach przeszukała teren ogródków działkowych. Jednak nie znaleziono tam niczego pomocnego w dochodzeniu. Natomiast pies tropiący doprowadził opiekuna do znajdującego się po sąsiedzku Schroniska dla Bezdomnych im. Św. Brata Alberta.

Jest podejrzany!

Schronisko „Albertynów” w Puławach miało swoją siedzibę w niskim podłużnym baraku przy ulicy Rybackiej. Jest tam do dziś. Wtedy był to budynek o odrapanych elewacjach i nieszczelnych oknach. Schronisko oddzielało od działek metalowe ogrodzenie z siatki. W wielu miejscach płot był podziurawiony. Działkowicze często skarżyli się, że bezdomni kradną im plony i dewastują altanki a ich nagabują o pieniądze.

Po przesłuchaniu kierownika i pensjonariuszy, policja zatrzymała mężczyznę podejrzanego o zamordowanie i zgwałcenie emerytki. Bezdomny Andrzej Ż. przez kilka miesięcy włóczył się po Polsce. 14 sierpnia przyjechał do puławskiego schroniska. Kierownik przydzielił mu łóżko w kilkuosobowej sali. Ci, którzy z nim nocowali, powiedzieli, że zachowywał się dziwnie.

– Był wystraszony i denerwował się. Nie chciał gadać. Miał jakieś takie błędne, dzikie oczy. Myślałem, że on jest kopnięty – stwierdził Włodzimierz M. Inny pensjonariusz, Dariusz M. widział jak Andrzej Ż.  po przybyciu do schroniska, około godziny 19, prał w łazience spodnie. A Waldemar D. powiedział, że nowy pokazywał mu damski pierścionek z oczkiem w kształcie kwiatu: – To nie było złoto ani srebro, ale jakiś tombakowy śmieć. Zapytał za ile można coś takiego sprzedać,  a ja odpowiedziałem, że nikt tego nie kupi.

Z zeznań pensjonariusza, który znał Andrzeja Ż. z pobytu w innych schroniskach, wynikało, że jest on agresywnym i nieobliczalnym człowiekiem. Zwłaszcza, gdy się napije. Wtedy lepiej z nim nie zaczynać. Po alkoholu jest też bardzo pobudzony seksualnie.

Po zatrzymaniu Andrzeja Ż. policja znalazła w jego plecaku tombakowy pierścionek, o którym wspominał Waldemar D. oraz dwa pomidory i ogórek. Warzywa wyglądały na niedawno zerwane…

Wsiąść do pociągu byle jakiego…

Andrzej Ż. utrzymywał, że jest niewinny, ale swoim zachowaniem i wyjaśnieniami tylko się pogrążał. Stwierdził, że gdy zamordowano Zofię W., podróżował pociągiem relacji Chełm-Puławy. Nie jechał do Puław w określonym celu. Po prostu wsiadł do pierwszego pociągu jaki zobaczył na chełmskim dworcu. Jednak nikt nie mógł tego potwierdzić. Gdy spytano, skąd ma damski pierścionek, odparł, że znalazł. Ale nie pamiętał gdzie i kiedy. Za prymitywną bajeczkę uznano odpowiedź na pytanie o warzywa.

– Jakaś pani w pociągu dała mi pomidory i ogórka. Pewnie myślała, że jestem głodny albo coś takiego – wyjaśniał Andrzej Ż.

Po tych słowach prokurator chwycił długopis, żeby podpisać wniosek o tymczasowy areszt dla podejrzanego. I wtedy siedzący w pokoju przesłuchań bezdomny zawołał: – Już wiem jak może pan sprawdzić, że w tym czasie jechałem pociągiem!

Okazało się, że podróżował bez biletu. Konduktor przyłapał go na jeździe na gapę. Wypisał mandat, który Andrzej Ż. wyrzucił. – I tak nie miałbym z czego zapłacić. Ale to jest przecież do sprawdzenia w PKP. Konduktor spisał mnie z dowodu…

Koleje potwierdziły jego alibi. Andrzej Ż. został wypuszczony a gra z mordercą w kotka i myszkę zaczęła się od nowa…

To ten pijak!

Najprawdopodobniej jedną z ostatnich osób, które widziały Zofię W. żywą (poza sprawcą) była jej znajoma, z którą się spotkała, idąc na działkę. Stefania K. wspomniała w swoim zeznaniu o pijanym mężczyźnie, który pytał o ulicę Eustachiewicza. Zapamiętała jego wytrzeszczone oczy.

– Mniej więcej w połowie alejki rozstałyśmy się; każda z nas udała się na swoją działkę. Ale widziałam jak ten pijak cały czas szedł za Zofią. Nawet myślałam, żeby nakrzyczeć na niego, ale jakoś tego nie zrobiłam – tłumaczyła emerytka.

Stefania W. złożyła zenanie, gdy Andrzej Ż. przebywał w policyjnym areszcie. Spodziewano się, że to on był tym mężczyzną z wytrzeszczonymi oczami. Tym bardziej, że pensjonariusze mówili, że nowy miał dzikie i błędne spojrzenie. Kiedy okazało się, że to nie mógł być Andrzej Ż., który w tym czasie jechał na gapę pociągiem, policja najwyraźniej zapomniała o spostrzeżeniach emerytki. Być może uznano, że starszą panią poniosła fantazja.

W kilka dni po zabójstwie Zofii W. znajoma ofiary zjawiła się zaaferowana na komendzie. – Jest! Łapcie go! – zawołała od progu, ledwie dysząc. Wyjaśniła, że robiąc zakupy na popularnym puławskim targowisku, zwanym „Manhattanem”  (już nie istniejącym) zobaczyła człowieka, który w dniu zabójstwa zaczepiał na działkach ją i Zofię W. – To on! Poznałam go po tych oczach!

„Manhattan” był o rzut beretem od komendy policji. Kwadrans później zatrzymano niejakiego Romana C. Mężczyzna sprzedawał na targu ziemniaki i był szczerze zdumiony, gdy na przegubach jego dłoni zatrzasnęły się kajdanki. A gdy usłyszał o co jest podejrzany, jego i tak już wytrzeszczone oczy niemal wyszły z orbit…

Nie pasował do profilu

Romana C. zapamiętała nie tylko Stefania K. Widział go również inny właściciel ogródka. Toteż Roman C. nie zaprzeczał, że 14 sierpnia był na działkach przy wałach wiślanych. Przyszedł poniekąd w celach zawodowych. Handlował warzywami na targu i chciał się zorientować,  za ile mógłby kupić ziemniaki od działkowiczów. Ale nic z tego nie wyszło. Nikt nie chciał mu nic sprzedać. Zrezygnowany, postanowił się napić. I to był błąd.

– Za dużo było tego  i wódka mnie zmogła. Usnąłem w zaroślach na czyjejś działce, a gdy się obudziłem i nieco wytrzeźwiałem, wróciłem do domu. To wszystko. Nikogo nie zabiłem i nie zgwałciłem. Święty nie jestem, co możecie sprawdzić w kartotekach. Ale jeśli chodzi o kobiety, nie mam upodobania do siedemdziesięcioletnich staruszek – tłumaczył Roman C.

Gdy policja spytała z kim pił, zawahał się z odpowiedzią, ale trwało to moment. Machnął ręką i odparł, że z bratem żony, czyli ze szwagrem, mieszkającym u „Albertynów”. Szwagier nazywał się Włodzimierz M. Ten sam, który parę dni wcześniej pogrążył w swoich zeznaniach Andrzeja Ż. Tamten miał jednak alibi. Gdyby policjanci byli przesądni, uznaliby ponowne pojawienie się tego samego świadka za zły omen. Wprawdzie nic dwa razy się nie zdarza, ale i szczęśliwe zbiegi okoliczności są niezmiernie rzadkie.

Włodzimierz M. potwierdził, że w dniu zabójstwa emerytki spotkał się z Romanem C. Szwagier przyniósł pół litra czystej. Poszli pić w zarośla przy ogrodzeniu, oddzielającym działki od schroniska. – Roman już wcześniej chlapnął i szybko opadł z sił. Chciałem go odprowadzić, ale mówił, że da radę. Rozstaliśmy się kwadrans przed czternastą – zeznał Włodzimierz M.

Nie zapewnił szwagrowi stuprocentowego alibi. Pijany Roman C. zaczepił na działce dwie starsze kobiety i teoretycznie mógł zabić i zgwałcić Zofię K. gdy został z nią sam. Tyle tylko, że podejrzany nie pasował do profilu. Był wcześniej karany za oszustwa, pobicia i znęcanie się nad żoną. Wiele złego można było o nim powiedzieć, ale nie to, że jest zboczeńcem, polującym na staruszki. Śledczy nie zgromadzili przeciwko niemu dowodów i po kilku tygodniach musieli go zwolnić z aresztu. Na pół roku śledztwo utkwiło w martwym punkcie.

Mam już jedną na sumieniu!

15 lutego 1995 r. temperatura na Lubelszczyźnie podskoczyła do plus 8 stopni. W południe zza chmur wyjrzało słońce i zrobiło się jeszcze cieplej. Korzystając ze sprzyjającej aury, Stefania K. wsiadła na rower i pojechała na działkę. Bardzo ją ciągnęło do prac ogrodniczych i nie mogła się wprost doczekać wiosny.

Gdy otwierała furtkę, z pobliskich krzaków wyskoczył jakiś mężczyzna i przewrócił emerytkę. Zaskoczona atakiem, nie była w stanie się bronić. Napastnik położył się na niej, zaczął zsuwać kobiecie rajstopy. Zaczęła krzyczeć.

– Nie drzyj się jak chcesz żyć! – uciszył ją. – Mam już jedną na sumieniu, to mogę i ciebie załatwić!

Pani Stefania skojarzyła groźbę z zabójstwem sprzed kilku miesięcy. Zrobiło jej się gorąco na myśl, że zaatakował ją morderca. Usiłowała mu się przyjrzeć, ale gwałciciel miał głęboko nasuniętą na czoło czapkę i podniesiony kołnierz kurtki. Zauważyła tylko, że był niewysoki i drobnej budowy. Odbył z nią stosunek analny i uciekł w kierunku Wisły.

I tym razem pies tropiący doprowadził policję do schroniska dla bezdomnych. Znowu ruszyła machina śledcza. Nie przyniosła jednak efektu. Zabójca i gwałciciel ciągle pozostawał nieznany.

Minął jeszcze jeden miesiąc. 19 marca Teodora F. wracała od córki. Przechodziła obok ogródków działkowych. – Dawaj forsę, albo łeb ci rozwalę – usłyszała. Z zarośli wyłonił się mężczyzna. Trzymał w ręku gruby, drewniany kij. Bez wahania oddała mu portfel. Kazał jej położyć się na ziemi. Odmówiła; uderzył ją kołkiem. Kiedy upadła, rzucił się na nią i usiłował zedrzeć z niej ubranie.

– Daj mi! No daj, słyszysz?! – charczał, szamocząc się z zamkiem błyskawicznym przy spódnicy. Obie ręce miał zajęte. Zaczęła wołać o pomoc. Gdy chciał kobiecie zasłonić dłonią usta, wykorzystała to i mocno, do krwi ugryzła go w palec. Zawył z bólu. Spłoszony zerwał się i uciekł na działki. Zostawił kołek i czapkę, która zsunęła mu się z głowy  trakcie szamotaniny.

Policja, rozmawiając z pensjonariuszami schroniska bacznie spoglądała na ich ręce. Tylko jeden z nich miał widoczną ranę na palcu. Mordercą i gwałcicielem, który przez kilka miesięcy budził w Puławach grozę, okazał się… Włodzimierz M. Rozpoznały go napadnięte kobiety. Szwagier Romana C., noszący pseudonim „Egon”, do wszystkiego się przyznał w chwilę po zatrzymaniu. 34-letni Włodzimierz M siedział już za gwałt. W 1989 r. wyszedł z więzienia. Kilka lat później, nie mając gdzie się podziać, trafił do „Albertynów” w Puławach.

14 sierpnia po spotkaniu z Romanem C. nie chciał od razu wracać do schroniska. Chodził sobie po działkach. Minął śpiącego szwagra. Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczył kobietę, która kopała ziemniaki. Było gorąco, więc zdjęła bluzkę i pracowała w staniku. Poczuł silne podniecenie. Jedną ręka chwycił Zofię W. za tułów, drugą za nogę. Przewrócił ją na ziemię, ściągnął jej majtki i zgwałcił. Gdy wyrywała się, chwycił leżącą obok motykę i uderzył kobietę w krtań. Następnie udusił ją drzewcem motyki. Przez nikogo nie zauważony wrócił do schroniska.

Skazany przez Sąd Wojewódzki w Lublinie na karę 25 lat więzienia Włodzimierz M. powiedział w ostatnim słowie: „Chciałbym normalnie uprawiać seks z kobietami. Ale jestem nieśmiały i nie wychodzi mi. Żeby się zaspokoić, napadałem na staruszki.”

Mariusz Gadomski

Zobacz również: