Prowadzenie każdego śledztwa to sztuka zbierania dowodów. Niestety często ten proces jest zaniedbywany od pierwszych tomów akt. Ofiarami takich działań stali się: Grzegorz, Paulina i Agnieszka. Ich rodziny nadal walczą o sprawiedliwość. Wymagają niewiele. Chcą jedynie poznać prawdę.

Rodziny, które czują się pokrzywdzone przez wyszkowską prokuraturę, zorganizowały 7 maja marsz protestacyjny. W ten sposób mieszkańcy miasta chcieli publicznie sprzeciwić się nieprawidłowościom ze strony wyszkowskich śledczych.

„Kasa i znajomości ponad wymiarem sprawiedliwości”, „My ludzie prości żądamy sprawiedliwości” – takie napisy widniały na transparentach przygotowanych przez uczestników protestu.

– Mamy nadzieję, że ten marsz przyczyni się do naprawy organów sprawiedliwości, poprzez odwołanie i pociągnięcie do odpowiedzialności funkcjonariuszy i urzędników hańbiących wymiar sprawiedliwości w Wyszkowie – mówiła Jolanta Rudzka – mama poszkodowanej w wypadku drogowym Pauliny.

Utonął po ciosie

 Do zaginięcia 28-letniego Roberta Czajkowskiego, doszło w nocy z 31 października na 1 listopada 2013 roku. Zorganizowana przez rodzinę i znajomych akcja poszukiwawcza, zaangażowała niemal całe miasto. Policja natomiast długo twierdziła, że chłopak po prostu zabalował. Mimo próśb i wskazówek ze strony rodziny – dotyczących zabezpieczenia nagrania z monitoringu w pobliżu dyskoteki, w której ostatnio widziany był Robert – policja nie spieszyła się do podjęcia działań w tym kierunku. Tydzień później, po powtórnym przeszukaniu rzeki Bug, znaleziono w zatoczce ciało Roberta, zaledwie 2 metry od brzegu.

Na zabezpieczonym w końcu nagraniu z monitoringu widać, jak Sebastian G. zadał cios w wątrobę Robertowi Czajkowskiemu. Później jeszcze szturchał go, okładał pięściami po twarzy. Robert próbował się oddalić, ale napastnik poszedł za nim. Tego, co działo się dalej, kamera już nie uchwyciła. Po 52 sekundach Sebastian G. wraca wyraźnie zmęczony, a po 10 minutach idzie ponownie w kierunku rzeki. Podczas wizji lokalnej wyjaśniał, że Robert go wyzywał, więc musiał mu dołożyć. Czajkowski rzekomo uciekł przed nim do wody, a on pobiegł za nim, żeby go ratować.

  To dlaczego nikogo nie zawiadomił, i gdzie był przez siedem dni, gdy poszukiwano Roberta? Widział plakaty, oglądał telewizję i nic?-  pyta w rozmowie z Reporterem Grażyna Czajkowska, mama nieżyjącego mężczyzny.

Jak się później okazało, napastnik był bokserem miejscowego klubu sportowego Gimnazjon Apin Wyszków. W miasteczku wiedzą, że nie tylko z tego powodu lepiej z nim nie zadzierać: – Ma w rodzinie osoby, którym lepiej schodzić z drogi?

fot-2
Roberta Czajkowskiego pobił miejscowy bokser. Mężczyzna nie przeżył tej konfrontacji

Biegły sądowy potwierdził, że ofiara doznała wielu uszkodzeń ciała – chociażby nasilone przekrwienie nerki, przekrwienie wątroby, wylewy do mózgu i jego obrzęk oraz obrażenia łuku brwiowego i żebrowego. Mimo to jako przyczynę zgonu uznano utonięcie.

Edyta Książek-Radomska, Prokurator Okręgowy w Ostrołęce, przekazała Reporterowi, że podstawą do takiego twierdzenia był ujawniony – w trakcie oględzin zwłok – obraz narządów wewnętrznych, jak też wyniki przeprowadzonych badań dodatkowych.

Pani Grażyna z kolei, powołuje się na  fragment z sekcji zwłok syna: „Oględziny i sekcja zwłok, dostarczyły dowodów na to, że zgon był następstwem urazu mechanicznego”.

Po chwili matka Roberta dodaje: Proszę sobie wyobrazić, że pani prokurator stwierdziła, że to jest pomyłka i przed słowem „dostarczyły” powinno być słowo „nie”.

Uderzenia boksera mają zupełnie inny charakter i siłę niż przeciętnego człowieka. Napastnik powinien mieć świadomość tego, jakie konsekwencje mogą nieść jego ciosy. Mimo to śledczy przyjęli wersję wydarzeń Sebastiana G. i głównie na tej podstawie sporządzono akt oskarżenia. Zaniechano weryfikacji i przeprowadzenia dowodów w zakresie opinii biegłych –  w szczególności z zakresu boksu zawodowego oraz medycyny sądowej – którzy dokonaliby oceny skutków uderzeń zadanych przez napastnika. Tymczasem uznano za prawdziwą wersję, że Robert – uciekając przed Sebastianem – sam wbiegł do wody. Oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci relacjonował także, że pobity chłopak stał w rzece i jeszcze do niego krzyczał. Warto podkreślić, że w miejscu gdzie znaleziono ciało, rzeka ma 2 metry głębokości, a Robert miał 168 centymetrów wzrostu. W jaki sposób miałby zatem stać w wodzie i krzyczeć? Jakby tego było mało, zwłoki wyłowiono 11 metrów dalej od miejsca, które podczas wizji lokalnej wskazywał oskarżony i to w przeciwną stronę niż nurt rzeki. Tak, jakby zwłoki popłynęły pod prąd?!

 – Badanie zwłok oraz miejsce ich odnalezienia, nie były dość wnikliwe i nie przyniosły odpowiedzi na to, jak to się stało, że ciało znaleziono w innym miejscu, niż wskazał oskarżony. To są wątpliwości, które powinny być zweryfikowane. Jeżeli takie przemieszczenie nie było możliwe, to automatycznie wyjaśnienia oskarżonego są wątpliwe. Jest kilka wersji jego wyjaśnień: raz twierdzi, że Robert stał w wodzie do kolan, raz, że do klatki piersiowej – stwierdza w rozmowie z Reporterem mecenas Mikołaj Snopczyński, pełnomocnik rodziny ofiary.

Billingi nieprzydatne

 Największy żal rodzina Roberta ma o to, że nie zabezpieczono billingów telefonu oskarżonego. Nie zbadano też, co takiego było na portalach społecznościowych, że Sebastian pozawieszał tam swoje konta. Uznano, że są to dowody nieprzydatne do poczynienia ustaleń w sprawie przebiegu zdarzenia, a kwestie likwidacji kont społecznościowych nie mają znaczenia dla istoty aktu oskarżenia.

Nie zabezpieczono billingów od zdarzenia do zatrzymania, i późniejszych. Mimo że ustalono, że telefon został wyczyszczony. Sam fakt wyczyszczenia telefonu powinien budzić wątpliwości. Skoro się usuwa dane, to po coś, a to nie spowodowało żadnej refleksji u prowadzących sprawę. On zawiesił również swoje konto na Facebooku. Tego również nie sprawdzono. Jeśli ktoś próbuje zatrzeć ślady swojej elektronicznej aktywności, to powinno to budzić podejrzenia i być podstawą do zweryfikowania – opowiada wyraźnie zdziwiony takimi działaniami mecenas Snopczyński.

Tymczasem prokurator Edyta Książek-Radomska, w odpowiedzi na moje pytanie o niezabezpieczone billingi, wyjaśnia, że w wyniku analizy telefonu Sebastiana G. stwierdzono, iż folder o nazwie „rejestr połączeń” był pusty. Zdaniem prokuratury, brak jest podstaw do formułowania wniosków, że jakiekolwiek dane zostały wyczyszczone.

 Zamknięty krąg

Zastanawiający jest fakt, że we wszystkich bulwersujących sprawach prowadzonych przez wyszkowską prokuraturę, pojawiają się najczęściej nazwiska tych samych prokuratorów oraz to samo nazwisko lekarza biegłego, oraz jednej z pań adwokat.

– Dziwne jest dla mnie, że w sprawach, które do mnie trafiały, wszystkie opinie z zakresu stanu zdrowia robi tam jeden biegły. Jak jakiś miejscowy guru. A te jego opinie są naprawdę wątpliwej jakości. Zastanawiam się, co jest powodem, że zleca mu się tak wiele spraw. Znaczy ja wiem, domyślam się, co jest powodem, ale tu moje opinie są zupełnie nieistotne. Natomiast na pewno nie powinno być tak, że prokuratura współpracuje głównie z jedną osobą, której praca w dodatku nie jest perfekcyjna, a co mogłoby uzasadniać takie działanie – kontynuuje mecenas Snopczyński.

Wątpliwości budzi też fakt uchylenia aresztu tymczasowego dla Sebastiana G. Obrońca oskarżonego, Małgorzata Skoczeń wprowadziła w błąd prokuratora, potwierdzając niekaralność swojego klienta, natomiast prokurator Magdalena Połecka tych danych nie zweryfikowała. Tymczasem mężczyzna był już karany za posiadanie środków odurzających.

Prokurator Okręgowy Edyta Książek-Radomska tłumaczy, że na podstawie kodeksu postępowania karnego, przy braku  innych przesłanek, sama uprzednia karalność podejrzanego nie mogła stanowić podstawy do dalszego stosowania tego środka zapobiegawczego.

Grażyna Czajkowska podsumowuje: Byliśmy tak głupi i naiwni, bo nigdy nie mieliśmy do czynienia z wymiarem sprawiedliwości. Człowiek po prostu wierzył w sprawiedliwość. Ja mam wrażenie, że oni nie czytają akt. Przelecą mniej więcej, a my śledzimy każde jedno słowo. Pisaliśmy do Prokuratury Okręgowej, Apelacyjnej, Generalnej, ABW i CBA, byliśmy w Sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka u pani poseł Stanisławy Prządki, obiecała pomóc. Po tych wielkich krzykach wywalczyliśmy tyle, że naszą sprawę przejął prokurator z Ostrołęki. Ale ja nie wiem, czy to cokolwiek zmieni.

Pełnomocnik rodziny ofiary wnioskował o zmianę kwalifikacji czynu na zabójstwo, jednak przy takich brakach dowodowych, nie było szans na pozytywne rozpatrzenie.

Nie hamowała, bo rozmawiała

Siedemnastoletnia Paulina Rudzka w maju 2014 roku została potrącona, a raczej przejechana na przejściu dla pieszych przez samochód toyota rav4, kierowany przez 19-letnią Małgorzatę Z.

Nastolatka, w bardzo ciężkim stanie, została przewieziona do szpitala. Mimo tego pamięta dokładnie moment wypadku. Przytomność straciła dopiero w karetce: Żadne auto nie sygnalizowało chęci skrętu, ani żadnego auta nie było na ulicy, więc postanowiłam przekroczyć jezdnię. Gdy byłam na środku ulicy, usłyszałam głośny ryk silnika i zobaczyłam duży samochód, który jedzie wprost na mnie, nie miałam żadnego czasu na reakcję, jestem pewna, że nie miał włączonego kierunkowskazu. Poczułam silne uderzenie. Gdy upadłam na asfalt, trochę mnie przeciągnęło przed autem i nastąpiło przejechanie pierwszego koła. Pod samochodem obróciło mnie kilka razy i podczas tych obrotów starałam się zasłonić głowę. Gdy auto się w końcu zatrzymało próbowałam podnieść rękę, ale ból się potęgował, a ręka się nie podnosiła. W tym momencie usłyszałam krzyk: „O Boże, przejechałam człowieka!”. Potem nastąpiło trzaśnięcie drzwiami i ruszenie pojazdu. Nie widziałam, aby kierujący wysiadał z samochodu. Zostałam przejechana drugim, tylnym kołem. Potem leżałam za pojazdem na prawym boku.

Także świadek tego zdarzenia potwierdza, że dziewczyna leżała za autem: Leżała na prawym boku, twarzą skierowaną do tyłu samochodu. Podeszłam do niej od strony jej nóg, odwróciła się w moją stronę i w tamtym momencie chlusnęła niewielką ilością krwi. Krew wydobyła się z ust na jezdnię.

Kierująca samochodem zeznała natomiast, że tuż po uderzeniu w pieszą zahamowała, a samochód się zatrzymał. Otwierała drzwi samochodu, aby wysiąść z auta i wezwać pomoc, nie wsiadała ponownie do auta i nie jechała. Przed zdarzeniem nie korzystała z telefonu, nie wysyłała i nie odbierała sms-ów.  Stwierdziła też, że jechała około 20 kilometrów na godzinę, ponieważ wcześniej skręcała. Tymczasem wiadomo, że w okolicach zdarzenia telefon był aktywowany na 36 sekund. Nikt natomiast nie pokusił się o analizę, jaki wpływ na zdarzenie miałby ewentualny fakt korzystania z telefonu przez kierującą toyotą. Jest to całkowicie pominięte.

 – Myślę, że ten element jest bardzo istotny przy ocenie zdarzenia. Okazało się, że telefon był uruchamiany, ale to też sprawdzono dopiero na nasz wniosek. Sprawa była prowadzona jednokierunkowo, bo cały czas było analizowane bardzo wnikliwie, czy Paulina miała słuchawki w uszach, natomiast kwestia korzystania z telefonu kierującej przed, czy w trakcie zdarzenia była marginalizowana, a nawet było to traktowane przez prowadzących sprawę agresywnie. Tyle, że za ewentualne słuchanie muzyki nie ma żadnej kary, a korzystanie z telefonu przez kierującego jest wykroczeniem – stwierdza Mikołaj Snopczyński, który jest również pełnomocnikiem rodziny Rudzkich.

Znikająca kamera

 Jolanta Rudzka, mama Pauliny relacjonuje Reporterowi: – Ja nie mam zastrzeżeń do tej prędkości, bo może i taką prędkość miała, tylko dlaczego ona nie hamowała? To jest 17 metrów, z czego 11 metrów ciągnęła Paulinę pod samochodem.  Największy żal  do prokuratury Rudzka ma o niezabezpieczone nagranie z jednej z kamer monitoringu w pobliżu miejsca zdarzenia. Gdy wieczorem zaraz po wypadku rodzice poszli na komisariat zapytać, czy mają to nagranie, bo sami zauważyli kamery, to policja powiedziała, że jeszcze nie mają. Od 6 lutego w aktach są zdjęcia, jest notatka policjantów, którzy tam byli i zrobili zdjęcia tym kamerom, ale nagle w jednym z pism, które dostała rodzina poszkodowanej, okazuje się, że to nie jest kamera, tylko… halogen.

– Dwa nagrania zostały zabezpieczone, a trzecie nie. Mamy zdjęcia i jest na nim kamera. Halogen jest również, ale nie można widzieć tylko połowy zdjęcia. Nie może być tak, że pewne elementy się dostrzega, a innych już nie. Kamera jest w zakładzie wujka kierującej toyotą. Te dwa nagrania też były zabezpieczane w specyficzny sposób, ponieważ rodzinie Małgorzaty Z. Zaoferowano, aby sami opracowali nagrania. Policjanci powinni wziąć cały nośnik i opracować nagrania na komendzie. Tymczasem dano możliwość, aby zajęła się tym rodzina kierującej autem. To jest, delikatnie mówiąc, bardzo naiwne postępowanie – komentuje ten absurd mecenas Mikołaj Snopczyński.

Mama Pauliny dodaje: – My też pojechaliśmy zrobić zdjęcia tej kamery, bo już czułam, że robią ze mnie wariata. Położenie kamery jest już inne, niż na zdjęciach, które robili policjanci po zdarzeniu. Mogę się tylko domyślać dlaczego.

Wszystkie wnioski dowodowe, składane przez prawnika rodziny, zostały oddalone jako dowód nieprzydatny w sprawie. O tym, że to wszystko zostało odrzucone, państwo Rudzcy dowiedzieli się 18 grudnia, a 24 grudnia sprawa Pauliny została umorzona. Do 22 grudnia  nie mieli natomiast dostępu do akt. Jako powód podawano fakt, że akta są u biegłych i nie można ich zobaczyć. Pomimo że pełnomocnik składał pismo, że chce być obecny przy przesłuchaniu wszystkich świadków, był ignorowany.

– Potrafiono zadzwonić do niego o 8. rano, że o godzinie 9 będzie przesłuchany świadek, a mecenas jest z Warszawy, poza tym ma też inne sprawy wspomina pani Jolanta.

– To było bardzo irytujące, pokazujące nierówność stron. Gdy państwo Rudzcy się do mnie zgłosili, nie myślałem, że w takiej, wydawałoby się prostej sprawie, będzie taki problem z właściwym zabezpieczeniem dowodów. A tu są zaniedbane podstawowe kwestie, bo nawet szkice są źle wykonane: nie mają skali, są bardzo amatorskie. Wątpliwe do wykorzystania dowodowego, na co nawet biegli zwrócili uwagę.

 Umorzenie było błędem

 W końcu  prokurator Magdalena Połecka sama sobie wystawiła negatywne ocenę. Nastąpiło to po zażaleniu na umorzenie postępowania, które jest całą kaskadą błędów. Dopiero wówczas – w następstwie kontroli – pani prokurator sama podjęła negatywną decyzję wobec poprzedniej i wznowiła postępowanie. Nagle zauważyła to, czego wcześniej nie widziała?

fot-3
Oskarżony twierdził, że pobity chłopak stał w rzece i jeszcze do niego krzyczał. W miejscu, gdzie znaleziono ciało, rzeka ma 2 metry głębokości, a Robert miał 168 centymetrów wzrostu. Jak mógł tam stać i krzyczeć? Spod wody? fot. Dorota Telak /wyszkow24.pl

Pełnomocnik rodziny wyjaśnia: Nie były ujawnione nowe nieprawidłowości, tylko takie, które zgłaszaliśmy już wcześniej. W zażaleniu były tylko bardziej rozbudowane. Nawet opinia biegłych, którą uważam za śmietnikową i nierzetelną, wskazuje na nieprawidłowości w zachowaniu kierującej na drodze. Prokurator to umarza, a następnie uchyla postanowienie, tym samym przyznając się do zaniedbań i błędów, i dalej prowadzi postępowanie. Sama siebie ocenia negatywnie i sama dalej to prowadzi. Jaka tu jest logika? Trzykrotnie występowaliśmy o wyłączenie tego konkretnego prokuratora.

Mama Pauliny bardzo źle wspomina także pierwszy osobisty kontakt z panią prokurator: – Poszłam, aby czegoś się dowiedzieć, tak mi doradził policjant. Wchodząc do niej usłyszałam: – „Czy pani córka jest głupia, czy ułomna, że nie umie przejść przez ulicę?”. Pytała mnie też, jakie córka ma obrażenia, więc powtórzyłam to, co lekarze mi powiedzieli, oraz że jest w stanie krytycznym. A ona do mnie z takim uśmieszkiem: „To ona jeszcze żyje?”. Wyszłam z płaczem. Żałuję, że tego nie nagrałam, ale przecież nie myślałam, że ta rozmowa będzie tak wyglądała, zresztą wtedy ciężko mi było w ogóle myśleć, bo to było tuż po wypadku.

Na domiar złego okazało się, że biegły – powołany przez  prokurator do rekonstrukcji wypadku – nie ma do tego uprawnień. Gdy państwo Rudzcy zaczęli pisać do Prokuratury Generalnej o tym, jakie zaniedbania są w aktach, to organ ten uznał, że uchybienia są znaczne i postępowanie powinno być wznowione. W tym momencie prokurator Magdalena Połecka już nie miała wyjścia i wysłała materiał do biegłych od rekonstrukcji wypadków z Lublina. Ich analiza wskazywała na nieprawidłowości w sposobie zachowania na drodze przez kierującą. Biegli potwierdzili również to, co mówiła Paulina, że została uderzona samochodem, ciągnięta pod nim i przejechana.

 Tymczasem pani biegła psycholog, również powołana przez miejscową prokuraturę, uznała, że Paulina nie może pamiętać wypadku, bo później była w śpiączce. Może mieć jakieś urojenia i to, co mówi, jest mało wiarygodne. A Paulina pamięta wszystko od momentu wejścia na jezdnię. Jeszcze jadąc w karetce podawała swoje dane, rozmawiała z lekarzami i do pewnego momentu była przytomna. W Wyszkowie nikt nie próbował wyjaśniać, dlaczego córka znajdowała się za samochodem – mówi z żalem pani Jolanta.

Ojciec dziewczyny kierującej pojazdem, to znany w Wyszkowie biznesmen, ma kilka stacji CPN.

 Nie dostał nawet mandatu

 Sprawa 22-letniej Agnieszki Brzezickiej jest już zakończona. Wniosek: kobieta sama jest winna swojej śmierci, przechodząc na pasach. Za kierownicą audi a6 siedział 29-latek, który był sąsiadem Agnieszki ze Skuszewa. Lekarze musieli amputować kobiecie nogę, zmiażdżoną przez siłę uderzenia przez samochód. Agnieszka była znaną w Wyszkowie wolontariuszką, studentką Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie.

Sprawę w pewnym momencie zawieszono, m.in. ze względu na rozbieżności w zeznaniach świadków oraz kierującego samochodem. Liczono na to, że ofiara dojdzie do siebie i sama złoży zeznania. Niestety po ponad roku w śpiączce, zmarła nie odzyskawszy przytomności. Nie było jej dane się bronić.

 Ewa Brzezicka, mama Agnieszki, podczas rozmowy ze mną jest wyraźnie zrozpaczona, łamie jej się głos, ciężko jej powstrzymać zdenerwowanie: Największy żal mam o to, że można zabić człowieka nie ponosząc żadnych konsekwencji, nie dostając nawet mandatu. W momencie uderzenia w Agnieszkę, prawie urwał jej nogę, więc to nie była mała prędkość. No i opieszałość. Było zdarzenie, nikt nie przyszedł z pieniędzmi, więc trochę poudajemy, że coś robimy. Poczekamy, ręka rękę myje i tak to wygląda. Policjantom nie chciało się szukać świadków, dopiero pod naporem rodziny, ogłoszeń w gazecie, dotarto do kilku osób. Byliśmy kompletnie sami, nie mogliśmy nic. Teraz, jak tych rodzin poszkodowanych jest więcej, to może jakieś działania będą, może jeszcze nie wszystko jest stracone. Moja córka nie żyje, a kierowca nie dostał nawet mandatu. Nie umiem o tym spokojnie mówić. On ma dobrze ustawioną rodzinę. Wiele mogą…

Rodziny Roberta, Pauliny i Agnieszki, mają w sobie wiele siły i determinacji, żeby walczyć o prawdę.

Jednak ile osób w podobnych sytuacjach ufa wymiarowi sprawiedliwości i uznaje, że przecież są tam ludzie, którzy się na tym znają więc nie patrzą im na ręce. Ile rodzin w Polsce nie potrafi krzyczeć i walczyć o swoje? Dlaczego ci, którzy powinni stać na straży sprawiedliwości, nie chcą rzetelnie tego robić? Czy bez znajomości, pieniędzy i układów, da się w naszym kraju dojść do prawdy? Podobne pytania można mnożyć.

Poziom funkcjonowania urzędu prokuratury w naszym kraju jest przerażający. Do profesjonalizacji tego urzędu powinno dojść już dawno. Wolałbym walczyć z prokuratorem, który jest dla mnie trudnym przeciwnikiem, ale wykonuje swój zawód rzetelnie i zawodowo. Najważniejsze jest dochodzenie do prawdy. Ja jako obrońca nie staję się rzecznikiem przestępców, ja się tylko staję rzecznikiem bałaganu dowodowego – podsumowuje mecenas Snopczyński.

Marta Bilska

Fot. 1.  Rodziny, które czują się pokrzywdzone przez wyszkowską prokuraturę, zorganizowały 7 maja marsz protestacyjny

 fot. archiwum Jolanty Rudzkiej

Zobacz również: