Chciała wmówić milicjantom, że zmarł tak po prostu, siedząc za stołem. Ale pani Zosia, wsadzając palec w ranę, w mig się zorientowała, że mężczyznę zamordowano.

Był 1986 rok, Siemianowice Śląskie. To miała być jej najlepsza Wigilia od wielu lat. 40-letnia Katarzyna W. przygotowywała się do niej niemal od Wszystkich Świętych. Pracowała w sklepie spożywczym, więc było jej łatwiej. Wprawdzie nie na dziale mięsnym, ale za to na takim z wyrobami czekoladopodobnymi. Wymieniała się więc z koleżanką, z mięsnego. Koleżanka zostawiała Katarzynie kawałki schabu, jak się znalazł pod ladą. Albo i coś więcej, jak rzucili na sklep na przykład polędwicę. Wówczas Katarzyna rewanżowała się wyrobami czekoladopodobnymi. Albo i prawdziwą czekoladą lub cukierkami.

W ten sposób, tuż przed Wigilią, Katarzyna W. zdobyła m.in. dość pokaźnej wielkości eksportową szynkę w puszce. I wszystko w domu od razu pakowała do zamrażarki, którą jej 43-letni mąż, Joachim górnik strzałowy kopalni „Siemianowice”, kupił jesienią w sklepie górniczym za talony. Kupił też nowy telewizor kolorowy radzieckiej produkcji, by się pochwalić gościom na Wigilię nowym sprzętem.

Stół zastawiony

Dzień przed Wigilią Katarzyna W. wypucowała dwupokojowe mieszkanie w familoku, w którym mieszkali przy ulicy Komuny Paryskiej. Aż błyszczało wszystko w środku. Porobiła jeszcze drobne zakupy, cukier zakupiła na kartki, i prawdziwą brazylijską kawę w ziarenkach. Zmieliła ją w elektrycznym młynku u sąsiadki, bo własnego nie miała. Z kuchni wchodziło się do pierwszego pokoju, tam zrobiła miejsce na tańce. W drugim pokoju stał sporej wielkości rozkładany stół, sowicie zastawiony zdobytymi przez nią produktami. Był tam również nowy telewizor radzieckiej produkcji.

I zaczęli się pojawiać w mieszkaniu goście. Znajomi z miejsca pracy Katarzyny i Joachima. Pierwsi zjawili się już około 15. Przyszli, bo u Katarzyny i Joachima było fajnie, i – w odróżnieniu od innych – Katarzyna i Joachim nie mieli dzieci. Przez co można było się u nich bawić do białego rana…

No i ten stół, bogato zastawiony, co w tamtych czasach rzadko się jednak zdarzało.  Oprócz mięsiwa, znajdowało się na nim sporo alkoholu. Butelki z wódką, bułgarskim winem i piwem… Alkoholu przybywało, bo każdy z gości przyniósł coś od siebie: – By starczyło dla wszystkich – powtarzano. Zatem, część tej bogatej w procenty „baterii” od razu chowano do lodówki. Na potem, by się dobrze schłodziło.

– Nic się specjalnego wtedy nie działo, gadaliśmy, jedli, pili. Achim puścił jakąś muzyczkę, szedł na głos jego nowo kupiony radziecki telewizor, tylko Katarzyna biegała pomiędzy kuchnią a pokojami, przynosząc na stół ciągle coś nowego. Że nawet nie miała się czasu z nami napić – zeznawali później uczestnicy tej wigilijnej biesiady.

0
Nic się specjalnego nie działo, gadali, jedli, pili

– Gdzieś około 23. otrzymaliśmy wezwanie do trupa przy stole wigilijnym – wspomina tamto zdarzenie Józef Kogut. Dziś prezes Śląskiego Stowarzyszenia Pomocy Ofiarom Przestępstw, były komendant chorzowskiej policji. Tamtego wigilijnego wieczora 1986 roku kierował grupą dochodzeniową siemianowickiej komendy milicji.

– Dzwoniła kobieta, mówiła dyżurnemu, że nagle jej mąż osunął się z krzesła i padł na stół, tracąc przytomność. Najpierw myślała, że się po prostu upił, ale kiedy walnął głową o blat, spojrzała i zobaczyła, że już nie żyje. Nim ruszyliśmy, powiadomiliśmy jeszcze patologa sądowego, panią Zofię – dodaje  Kogut – Już raz mieliśmy podobną sytuację, lekarz z pogotowia orzekł zgon, a potem okazało się, że było to zabójstwo.

Kilka minut po 23. milicjanci przyjechali na ul. Komuny Paryskiej i szybko znaleźli się na trzecim piętrze mieszkania w siemianowickim familoku.

– Bractwo było mocno wstawione –  wspomina Józef  Kogut – Kobiety i mężczyźni. Całe towarzystwo.  Niektórzy z nich leżeli twarzami na stole…

Na blacie stołu, bez ruchu, spoczywało również ciało Joachima W. Ubrany w białą koszulę, na którą, choć w mieszkaniu było bardzo ciepło, naciągnięty został ciemnej barwy sweter.

Kogut dodaje, że gdy tylko milicjanci pojawili się w środku pokoju, wielu z biesiadników szybko otrzeźwiało. Natychmiast prostując się przy wigilijnym stole. Ledwo weszła do mieszkania milicyjna ekipa, to pojawiła się tam pani Zofia i wezwane wcześniej pogotowie ratunkowe nie było już potrzebne. Warto dodać, że  pani Zofia – emerytowany już dziś ekspert w dziedzinie zabójstw – nadal współpracuje z organami ścigania.

– Wtedy wszystkich młodych adeptów kryminalistyki posyłano do niej po naukę, bo najlepsza była w kraju.

Pani Zofia spojrzała na leżące na stole zwłoki i ku przerażeniu obecnych w pokoju biesiadników kazała ściągnąć z ciała Joachima W. Czarny sweter i białą koszulę. Na której, na wysokości lewej piersi, wyraźnie widniała czerwonej barwy plama.  Potem kazała oprzeć ciało o oparcie krzesła.

Na stole trup

Gdy się spoglądało na owłosiony tors nieżyjącego Joachima W., niewielka poprzeczna szrama na wysokości jego serca była niewidoczna.

Pani Zofia, nie patyczkując się z otoczeniem, wsadziła palec prosto w ranę nieboszczyka, lekko go w nią zagłębiając.

– Kłuta nożem, gdzieś na osiem centymetrów długości, nie miał szans na przeżycie, zabójstwo, stwierdziła, i spojrzała wokoło uważnym wzrokiem.

Nikt nie mógł opuścić mieszkania. A już na pewno nie było w pokoju nietrzeźwego. Ze zgrozą spoglądano na patologa w spódnicy.

Tylko Katarzyna, żona Joachima, osunęła się nieznacznie na krzesło.

Pobrano odciski z wszystkich noży w kuchni. Od Katarzyny W. również wzięto odciski palców. Ale jej ślady palców, jak również jej nieżyjącego męża, znajdowały się na wszystkich rękojeściach noży w kuchni. 

Nikt z uczestników Wigilii nic podejrzanego nie widział.

Zeznawali po kolei, że pili i Joachim też pił. W końcu piła nawet jego żona. Ktoś z zaproszonych gości, gdy doszedł w końcu całkowicie do siebie, przypomniał sobie, że widział, jak Katarzyna W. wyprowadzała z kuchni swego męża. A on przy tym jakoś dziwnie się poruszał: – Właściwie nie poruszał się wcale, bo jakby był w bezruchu takim. Ręce mu latały bezwładnie. Wszystkie ruchy za niego wykonywała jego żona. I sadzała męża przy stole, stale go o coś opierając… O oparcie krzesła. A gdy się osuwał, oparła go nawet o blat stołu.

– Katarzyna W. nie przyznawała się do zabójstwa męża, zaprzeczając wszystkiemu  – mówi Józef Kogut. W końcu się jednak załamała: – Choć tak do końca nie wiedziała sama, jak to się stało, i dlaczego zamordowała męża.

Byli spokojnym małżeństwem, co przyznawali również znajomi i sąsiedzi. Nigdy nie dochodziło tam do sprzeczek, czy większych awantur: – Ot, normalna taka sobie bezdzietna rodzina – powtarzano.

Katarzyna nie wiedziała, co w nią wtedy wstąpiło. Coś Achim wtedy od niej chciał. Nie przypominała sobie, co takiego.

– Czegoś chyba nie przyniosłam wtedy do stołu, czegoś sobie życzył i przyszedł do mnie do kuchni z jakimiś pretensjami. A ja mu na to, że tyle przecież poczyniłam starań, aby dobrze wyszło, aby było jak trzeba. A on ciągle gadał swoje.

Odwróciła się wtedy i go pchnęła trzymanym w dłoni nożem.  Pchnęła prosto w serce. On od razu się osunął. Martwy. A ona się przeraziła. Potem w kuchni ściągnęła mu z ciała mokrą od krwi koszulę. Myła ranę. Jakoś krew szybko krzepła. Wtedy nałożyła na niego inną koszulę, a na nią ciemny sweter, żeby nie było widać, gdyby rana przemakała.

– I rzeczywiście, choć rana była głęboka, nie przemakało…

I dopiero potem powiadomiła dyżurnego w komendzie milicji w Siemianowicach Śląskich, oraz pogotowie.

Józef Kogut dokładnie sobie tego nie przypomina, bo lata minęły, ale chyba skazano ją na ponad 15 lat pozbawienia wolności. Bo choć działała w afekcie, chciała potem ukryć swą zbrodnię. A było to w czasach, w których noże często stawały się narzędziami wzajemnych domowych porachunków i wymierzania rodzinnej sprawiedliwości. I to nie wyłącznie w rodzinach patologicznych.

Roman Roessler

 

Zobacz również: