Kiedyś normalny człowiek nie miał czego tu szukać. Chyba, że guza. Kłopotów. Albo zbyt mu ciążyła zawartość własnego portfela. Kto tu bywał? Handlarze narkotyków, specjaliści od wymuszania haraczy, złodzieje samochodów. Wszyscy załatwiali tu swoje ciemne interesy. Faceci obwieszeni złotymi łańcuchami z wiecznymi uśmiechami samozadowolenia. W markowych dresach, z wianuszkiem wpatrzonych w nich nabożnie pustych panienek.

Pub „El Greco” na warszawskim Ursynowie cieszył się złą sławą. Całkiem zasłużenie. Wtedy całe miasto miało złą sławę. Mówiono, że trzy firmy noszą w nim legalnie broń: „Pruszków”, „Wołomin” i Policja. Po dwóch pierwszych pozostało już tylko wspomnienie, wyczyny ich bossów pomału przechodzą do legendy.

Miastem rządziły strach i mafia. Ulice raz po raz spływały krwią, odgłosy strzałów nie były rzadkością, a widok pistoletu wystającego zza paska spodni wygolonego na łyso osiłka, nikogo nie dziwił. Pod samochodami wybuchały bomby-pułapki. W ten sposób gangsterzy wysyłali siebie nawzajem na emeryturę.

Knajpa zabójców

 Wspomnienia przelatują mi przez głowę, gdy naciskam klamkę drzwi, za którymi mieścił się kiedyś pub „El Greco”.

To tu zaczęła się ta historia. Jest w niej miłość, nienawiść, śmierć i zagadka, płatni zabójcy i policjanci, którzy muszą zmierzyć się z nieznanym. Historia, jak z filmu. Tyle, że wydarzyła się naprawdę.

W huku eksplozji, w kłębach dymu płonącego samochodu, zakończył swoją ziemską wędrówkę Kazimierz S. Eksplodowała bomba zamontowana w jego samochodzie. Do tej pory, organy ścigania w tego typu sprawach były bezsilne. A jednak się udało. Mokotowska Prokuratura Rejonowa wyjaśniła wszelkie jej okoliczności, doprowadziła do postawienia zarzutów osobom stojącym za sprawą mordu na Kazimierzu S. Płatnym zabójcom, konstruktorowi bomby, zleceniodawcy.

Sąd – na podstawie zgromadzonych dowodów – nie miał żadnych wątpliwości, wszyscy dostali wyroki skazujące. Sprawa była głośna, szeroko komentowano ją w prasie, pewne elementy tej zbrodni wykorzystali w scenariuszu twórcy kultowego filmu „Pitbull”.

Kim są ludzie, którzy rozpracowali tę zbrodnię?

To policyjni detektywi. Funkcjonariusze operacyjni. Kryminalni.

Spotykam się z taką osobą. Nie ma nic z filmowych wyobrażeń o twardych gliniarzach i bezwzględnych bandziorach.

– Nazywam się Bogusława Świętosławska. Wróciłam do panieńskiego nazwiska, do korzeni. Wtedy nosiłam nazwisko po mężu, Purchla. Rozstaliśmy się. – niepozorna kobieta snuje swoją opowieść – Ja wcale nie chciałam zostać policjantką. Chciałam iść na medycynę. Mój ojciec służył w milicji. Był z niego kawał sukinsyna. Tyran i despota, bił matkę, mnie i siostrę. Terroryzował nas. Po maturze, gdy odkrył moje podręczniki, z których uczyłam się do egzaminów, wpadł w szał. Podarł je i powiedział, że nie będzie darmozjadów trzymał w domu. Mam albo znaleźć robotę, albo wynosić się. Musiałam szybko znaleźć pracę. Trafiłam do Zarządu Łączności Komendy Głównej Milicji wiosną 1981 roku. Kilka miesięcy później został wprowadzony stan wojenny. To był ciężki dla mnie czas. Jako pracownik cywilny przez dziesięć lat pracowicie stukałam w maszynę do pisania – oczy Bogusi ciemnieją, gasną.

Nie są to miłe wspomnienia. Ale nie tylko stukaniem w maszynę się zajmowała. Skończyła studia, kierunek resocjalizacja.

Po dziesięciu latach miała dość ogłupiającej pracy. Postanowiła wstąpić do policji. Została przyjęta do wydziału do spraw nieletnich na warszawskim Mokotowie.

– Na tym samym piętrze, co wydział do spraw nieletnich, mieściła się również sekcja pierwsza mokotowskiego Wydziału Operacyjno-Rozpoznawczego, naszych „zabójców”. Znaliśmy się, czasami w chwilach wolnych słuchałam, jak chłopaki opowiadają o wydarzeniach, w których brali udział. Wciągnęło mnie.

 Skazany na śmierć
20 czerwca 1995 roku. Ulica Edmunda Strzeleckiego na warszawskim Ursynowie jest tak naprawdę ścieżką wijącą się między pudełkami bloków. Pod jednym z nich usytuowany jest strzeżony parking. Powoli wytacza się z niego samochód, kierowany przez Kazimierza S., mężczyznę w średnim wieku, który na kilka miesięcy stał się najważniejszym człowiekiem w życiu Bogusławy Świętosławskiej.
Samochód włączył się gładko w ruch na szerokiej, dwupasmowej ulicy Indiry Ghandi. W chwilę potem zamienił się w płonący wrak. Kazimierz S. umarł kilka godzin później w szpitalu.
Kilka dni wcześniej, cudem uniknął śmierci z rąk nieznanych sprawców. Policjantom mówił, że był to napad.
Położył się zdrzemnąć, jego żona z dziećmi wyszła z mieszkania. Zamknęła drzwi na klucz. Kazimierz S. dodatkowo zabezpieczył je łańcuchem. Obudził go nagle jakiś hałas, zobaczył uchylone drzwi i męską dłoń, usiłującą zrzucić ten łańcuch. Bez namysłu naparł całym ciałem na drzwi, mężczyźni stojący z drugiej strony pchali do środka. Słyszał ich głosy. Nagle dłoń znów się pojawiła. Tym razem uzbrojona w pistolet z tłumikiem. Padło kilka niecelnych strzałów. Kazimierzowi S. udało się zabarykadować mieszkanie.
W trakcie czynności w mieszkaniu poszkodowanego, tuż po tym napadzie, zadzwonił telefon. Odebrał go policjant pracujący razem z Bogusią. Teraz jest emerytem, ale nie chce ujawniać swoich personaliów. Nazwijmy go „Frankiem”. Usłyszał, jak ktoś z drugiej strony mówi: „Zginiesz skurwysynu marnie”, po czym połączenie się urwało.
– To był napad – Kazimierz  S. powtarzał jak mantrę policjantom.
– Wtedy trafiłaś na tę sprawę? – zadaję pytanie Bogusi.
Tak, ona i „Franek” byli akurat pod ręką. Oficer dyżurny wysłał ich na wydarzenie. A później, już oficjalnie, wszystkie kwity spływały na biurko Bogusi. Rozpoczęły się  żmudne, rutynowe czynności. Oględziny na miejscu zdarzenia. Rozdęta blacha karoserii, zerwany dach, miejsce, w którym stoi. Wszystko jest ważne.
Oględziny pozwalają stwierdzić, że samochód w chwili eksplozji był w ruchu. Rączka zmiany biegów ustawiona była na „dwójce”, włączony lewy „migacz” a właściwie dźwignia ustawiona w takiej pozycji. Zeznania świadków potwierdzają, że samochód, w momencie wybuchu rozpoczął manewr wyprzedzania.

To jedna z kluczowych informacji. Później wyjdzie na jaw, że bomba była tak skonstruowana, aby wybuchła przy włączeniu lewego kierunkowskazu.

Zabezpieczono mikroślady zebrane z jezdni.  Dokonano sprawdzenia notowań, przeglądu dotychczas prowadzonych spraw i informacji dotyczących ewentualnego powiązania ofiary ze środowiskiem przestępczym.

Żona i zbóje

 Kim jest? Co robi? Czy nadepnął komuś na odcisk? To naturalne pytania, pojawiające się w takich sytuacjach.

Kazimierz S. z rodziną przeprowadził się niedawno do Warszawy. Sprzedali należące do nich gospodarstwo rolne. Kupili mieszkanie na ursynowskim blokowisku i stoisko z mięsem na bazarze u zbiegu ulic Puławskiej i Lotników. Nie przynosiło spodziewanych dochodów, szybko je sprzedali. Kazimierz S. dopiero co wrócił z Niemiec, gdzie pracował na kontrakcie. Szykował się do kolejnego wyjazdu.

Wstępne informacje nie pozwalają na powiązanie Kazimierza S. ze znanymi grupami przestępczymi. Jednak uruchomieni policyjni kapusie donoszą, że ofiara mogła być zamieszana w ściąganie haraczy od kupców na bazarku, na którym miał swoje stoisko.

Przychodzą też informacje wskazujące ewentualnych sprawców. Okazują się one zupełnie błędnym tropem. Ale zajmują kilka cennych dni.

– To ja ostatnia rozmawiałam z  Kazimierzem S., gdy zginął, winiłam się za jego śmierć. Uważałam, że coś zaniedbałam, że może gdybym jakoś inaczej z nim pogadała, otworzyłby się bardziej, że coś przegapiłam. Przeszłam później ciężkie załamanie nerwowe. Odchorowałam tę sprawę, to była trauma  – mówi cicho Bogusia.

– Kiedy wpadliście na właściwy trop?

– W dniu jego śmierci. Kilka godzin po niej, wiedzieliśmy, kto za tym stoi. Trzeba było tylko zebrać dowody.
– Kto stał za śmiercią Kazimierza S.? – pytam.
– Jego żona, Hanna. To ona zleciła zawodowym kilerom zlikwidowanie męża. Dotarła do nich i dała zlecenie. W tym momencie los Kazimierza S. został przesądzony.
– Skąd wiedzieliście, że to ona?

– Gdy informowałam ją o tym, że jej mąż został ciężko ranny i walczy o życie w szpitalu na ulicy Stępińskiej, omal nie dostała spazmów. Na przemian bladła i czerwieniała, łzy cisnęły jej się do oczu, gardło miała tak ściśnięte, że nie mogła mówić. Myślę sobie, co też ta kobieta musi przeżywać, było mi jej żal. Dzień później przypadł mi przykry obowiązek poinformowania pani Hanny, że właśnie została wdową. To była prosta kobieta, nie umiała zapanować nad swoimi emocjami. I na moich oczach żałobna wdowa zamieniła się w skowronka. Biły z niej entuzjazm i radość. To wtedy włączyły nam się dzwonki alarmowe, że coś tu jest nie tak.

Po piwie do kilera

 Według zeznań świadków, rano samochodem jechała Hanna S. razem z nastoletnią córką. Nic się wtedy nie stało. Chwilę później wóz stanął w płomieniach z Kazimierzem S. w środku.

Wniosek jest jeden. Bomba musiała już być w samochodzie.

Wcześniejszy napad na Kazimierza S. też dał policjantom dużo do myślenia. Bo, jak sprawcom udało się sforsować skomplikowany zamek w drzwiach?

Dokonane przez biegłych oględziny wykazały, że nikt przy zamku nie manipulował. Wniosek? Sprawcy musieli mieć klucz. Od kogo? Przypadkiem, Hanny S. i jej dzieci nie było w tym momencie w domu.

„Franek” i Bogusia szybko doszli do wniosku, że Hanna S. nie mówi całej prawdy. Udało się szybko ustalić, skąd dzwonił nieznany mężczyzna w dniu pierwszego, nieudanego napadu na Kazimierza S.

To miejsce, to pobliski bar „El Greco”. I to na nim skupili się „Franek” z Bogusią. Tam był sprawca. Takie mieli przeczucie. Nie mylili się. Zatrzymano do wyjaśnienia obsługę baru. W rozmowach policjanci uzyskali kluczową informację.

Mężczyzna, którego rysopis jest zbieżny z rysopisem jednego ze sprawców napadu, korzystał z telefonu zainstalowanego w barze.

– To była zasadzka. Czekamy na sygnał od informatora, pozyskanego do nas pod sprawę w barze – Bogusia upija łyk ze swojej szklanki.

– I zatrzymaliście go?

– Wiesz, to nie jest takie proste – Bogusia uśmiecha się figlarnie. Ale faktycznie, dokonujemy zatrzymania gościa. W czasie przeszukania mieszkania znaleźliśmy pistolet, amunicję dziewięciomilimetrową typu „Makarow” i tłumik.

– No to bingo, broń może mieć byle patałach, ale tłumików używają profesjonaliści – uśmiecham się domyślnie.

– Wszystko się zgadza, ale to nie był „nasz” sprawca. Informator przez pomyłkę wystawił nam nie tego, co trzeba.

– Przemaglowaliśmy ponownie naszego informatora. Mówi nam, że facet, o którym myślał, był w barze dzień później po tym, zatrzymanym przez nas. Informatorowi pomyliły się dni i osoby. „Nasz” miał przy sobie broń, chwalił się nią przed informatorem. Kupił piwo, wypił, a butelkę zostawił na ladzie. Nasz informator schował ją do skrzynki, aby przy kolejnej dostawie piwa oddać kierowcy. Udało się nam zabezpieczyć tę butelkę a wraz z nią odciski palców domniemanego zabójcy.

– Dotarliście jednak do sprawcy. Jak?

– Nie mogę wszystkiego powiedzieć. Pewne sprawy muszą pozostać tajemnicą. Ale udało nam się ustalić, że Hanna S. kontaktowała się z gościem posiadającym liczne kontakty przestępcze, Robertem C. Początkowo Hanna S. zaprzeczała, że go zna. Twierdziła, że to znajomy jej męża. Coraz bardziej plątała się w zeznaniach – wspomina Bogusia.
Wesela nie będzie
Policjanci nie mieli już żadnych wątpliwości, co do winy Hanny S. Byli pewni, że to ona stoi za zamachem na męża. Ale nie zdecydowali się na zatrzymanie. Koncentrując się na osobie Roberta C. gromadzili informacje operacyjne. Wynikało z nich, że Robert C. często dzwonił do Hanny S. nalegał na oddanie należności za wykonaną robotę.
To właśnie jego odcisk palca zabezpieczono na butelce piwa w pubie „El Greco”.
Dalsze informacje wskazują na to, że Robert C. kontaktował się ze „specjalistą od brudnej roboty”, jak określa wspólnika. Planowali wspólny napad z użyciem broni. Umawiali się na spotkanie.
Czemu ich nie zwinęliśmy? Nie znaliśmy adresu Roberta, ani nie wiedzieliśmy, kim jest jego wspólnik. Komunikowali się za pośrednictwem matki Roberta. Była taką skrzynką kontaktową dla tych dwóch – opowiada mi kilka dni później „Franek”, gdy jego spytałem o tę historię.
Opowiada jeszcze, że matka Roberta kilkakrotnie w rozmowach między tymi dwoma myliła adresy i panowie czekali na siebie w różnych miejscach.
Wtedy komórki nie były tak popularne, jak dziś.
– Do napadu nie doszło, a nam udało się ustalić wszelkie brakujące dane. Ustaliliśmy, kim jest ten drugi „specjalista od mokrej roboty”. Był to obywatel Turcji, miał na imię Fajsal. To Bogusia wpadła na pomysł, jak sprowokować Roberta C. aby się „ujawnił“. Nie mogę o tym za bardzo mówić, bo i po co? – kontynuuje „Franek”. – To był prosty trick, ale skuteczny. Tylko tego adresu brakowało nam do szczęścia. Wiedzieliśmy, że Hanna S. wynajęła płatnego zabójcę, Roberta C., który wraz z Fajsalem próbował zastrzelić Henryka S. w jego mieszkaniu. Od niej dostali klucze. Potem Robert C. skontaktował Hannę S. z „Saperem“, fachowcem wykorzystywanym przez gangi, z racji jego talentu, do konstruowania ładunków wybuchowych. Mieliśmy ustalony skład wszystkich osób, zamieszanych w zabójstwo Henryka S.
Nadszedł czas na zamknięcie sprawy.
Nie znaliśmy adresu Roberta, ale wiedzieliśmy, że planuje zawarcie związku małżeńskiego. Chcieliśmy wygarnąć wszystkich gości z wesela, ale prokuratura się nie zgodziła. No to pozostało nam czekać, aż dojdzie do spotkania między figurantami, ale matka Roberta C. raz za razem myliła adresy i chłopcy sterczeli w różnych miejscach. Cztery weekendy przez nią  tkwiliśmy na zasadzkach, w końcu zatrzymania dokonaliśmy dzień przed ślubem, gdy dzięki Bogusi ustaliliśmy ten cholerny adres Roberta C. Jak antyterroryści wpadli do jego chałupy, to wszystkie torty się rozwaliły – „Franek” uśmiecha się wyraźnie zadowolony, przywołanym wspomnieniem tego pobojowiska.
We wrześniowy poranek 1995 roku zatrzymano Hannę S., Roberta C., Fajsala A. i „Sapera”.
Później śledztwo, sprawa sądowa. Sąd nie miał żadnych wątpliwości. Wszyscy dostali wyroki skazujące. Można powiedzieć, że to koniec opowieści o kulisach pierwszej w historii Polski sprawy wykrytego zamachu bombowego. Ale ma ona drugie dno.
– A co z córką Hanny i Andrzeja S. Była przecież zamieszana w tę historię?

– Tak. Miała kilkanaście lat, teoretycznie powinna odpowiadać przed sądem. Wiedziała o wszystkim i pomagała matce.

Z bombą po mieście

 – Hanna S. postanowiła zgładzić swojego męża. Nie umiała tego zrobić sama, więc zaczęła szukać specjalistów – Bogusia po raz kolejny tego wieczora zagłębia się we wspomnienia.

Opowiada tym razem historię innej niezwykłej kobiety, kobiety, którą przez kilka miesięcy zawzięcie ścigała, aż osaczyła i posłała za kratki. Hanna S. nie miała żadnych kontaktów ze środowiskiem przestępczym. Ona i mąż niedawno przyjechali do Warszawy za chlebem z małej miejscowości. Nie znali tu nikogo. A jednak udało się tej prostej kobiecie dotrzeć do członków najniebezpieczniejszego gangu w kraju, znaleźć i wynająć płatnych zabójców. Jak tego dokonała?

– Nie uwierzysz. Chodziła od knajpy do knajpy. Dobrze, że plakatów i ogłoszeń nie rozwieszała – śmieje się Bogusia.

– Aż trafiła do “El Greco”?

– Daleko nie miała. Od wejścia na jej klatkę schodową do baru jest może ze sto metrów – opowiada policjantka.

Hanna S. w barze natrafiła na Roberta C. Ten podjął się zlecenia. Dobrał wspólnika, Turka Fajsala. Razem dokonywali różnych skoków z użyciem broni. To byli niebezpieczni i zaprawieni w swym rzemiośle bandyci. Robert C. dostał od Hanny S. klucze do domu i instrukcję, kiedy ma wejść. Pozostało tylko pociągnąć za spusty pistoletów. Zwykły przypadek pokrzyżował im plany, bo Kazimierz S. zamknął drzwi na łańcuch. Wtedy cudem uniknął śmierci.

Jego żona i Robert C. wpadli na inny pomysł, Kazimierz S. zginie od wybuchu bomby pułapki. Robert C. skontaktował Hannę S. z „Saperem”, specjalistą od takich robót. Ten zamontował w samochodzie bombę. Eksplozję miały wywołać fale radiowe wysłane z pilota.

Ale coś w mechanizmie zaszwankowało. Hanna S. wraz z córką pojechały z reklamacją do „Sapera”, samochodem, w którym już była zamontowana bomba. Jechały z Ursynowa na Żoliborz i z powrotem – coś około czterdziestu kilometrów – przez samo centrum ruchliwego miasta. „Saper” usunął usterkę, tym razem ładunek podłączył do kierunkowskazu. Wkrótce wybuch zainicjuje włączenie lewego „migacza”.

Hanna S. z córką wsiadły do samochodu i wróciły na Ursynów.

-Rozumiesz? Jechały przez całe miasto, ze świadomością, że gdy tylko dotkną kierunkowskazu, jest już po nich. Każdy kierowca ma przecież mimowolny odruch włączania kierunkowskazów. Hanka jechała tak z własną córką z jednego krańca miasta, na drugi.

Wróciła bez problemów na Ursynów. Dała kluczyki mężowi, który chwilę później wyleciał w powietrze.
„Franek” dodał jeszcze jeden ciekawy szczegół. Gdy „Saper” zamontował bombę, to Robert C. miał ją detonować. Spędził pół dnia w pobliżu parkingu i co Kazimierz S. wsiadał do samochodu, to pechowy zabójca bezskutecznie wciskał przycisk detonatora. Chcąc zwiększyć zasięg anteny pilota, Rober C. porozwieszał w krzakach, w których czatował na swą ofiarę, drut. Jego wysiłki jednak, wtedy również spełzły na niczym.
 To był sadysta
– Dlaczego Hanna S. tak bardzo chciała zabić męża? Nie chodziło przecież o majątek, nie byli wcale bogatymi ludźmi. O co chodziło? – zadaję pytanie nurtujące mnie od początku.
Bogusia milczy chwilę, namyśla się.
Pytałam ją o to samo.
Z rozmów, jakie policjanci przeprowadzili z Hanną S., wynikało, że jej mąż był sadystą i despotą. Bił ją i dzieci.

Czteroletniego syna wystawił kiedyś za balkon, trzymając go głową w dół. Trzymał dziecko za nóżkę. Śmiał się, że za moment go puści. Żona nie miała najmniejszych szans w starciu z o wiele potężniejszym i silniejszym mężczyzną.

Dziś coraz głośniej mówi się o niedostatecznej opiece dla ofiar przemocy domowej. Hanna S. nie widziała innego sposobu, aby uwolnić dzieci od tyrana.

Dostała wyrok dwudziestu pięciu lat więzienia.

– Zabiła go dla dzieci. Nie myślała o sobie, myślała o dzieciach. Jakoś udało mi się wybronić jej córkę, prokurator nie postawił jej zarzutów – Bogusia zapada w milczenie.

Myślę o jej ojcu, tyranie i despocie, o przemocy w jej domu i o jej poplątanej drodze, która zaprowadziła ją w szeregi policji.

– Trochę żałuję, że udało nam się z „Frankiem” doprowadzić do skazania Hanny S. Co do tej sprawy mam mieszane uczucia. Z jednej strony wiem, że wykonałam dobrą robotę i sprawiedliwości stało się zadość. A z drugiej strony została ta świadomość, że na dwadzieścia pięć lat pozbawiłam dzieci Hanki matki, które ją przecież tak kochały. Czy Hanka dopuszczając się tej zbrodni, zrobiła to dla dzieci, czy jednak ta sprawa miała jeszcze inne dno? Co się teraz z nią dzieje? Jak jej dzieci ułożyły sobie życie? To są pytania, które często sobie zadaję.

 Taka służba

 Bogusia nie jest już w policji. Pytam o dziś. Jest zadowolona, spełniona. Choć w pewnym momencie – podczas służby na Mokotowie – zupełnie straciła kontakt z dziećmi. Bo wciąż była w pracy. Po dwadzieścia godzin, z krótką przerwą na sen. Z telefonami wyrywającymi o czwartej rano, bo znów strzelanina, trupy, gwałty, rozboje.

Żyło się intensywnie. Taka służba. Nikt nie pytał o należność za nadgodziny. Czasem, jak już się padało na pysk, kierownik dawał ze cztery dni wolnego, aby się zregenerować. Mój mąż kompletnie tego nie rozumiał. Ale był dla naszych dzieci i ojcem i matką. Matką, której tak wtedy potrzebowały. Straciłam je wtedy, ich zaufanie. Nie sprawdziłam się w roli matki. Dopiero po latach na nowo zbudowaliśmy więź. To cena, jaką zapłaciłam za swoją pasję – Bogusia mówi o tym spokojnie, choć czuć wyraźnie, że są to tematy bolesne.

Bogusia jest jednym z lepszych policjantów, jakich znam. Miała do tej roboty dryg, smykałkę, intuicję i odporność psychiczną. Wykrycie zabójców Kazimierza S. to w dużej mierze jej zasługa. Tego i wielu innych. Płeć nie ma nic do rzeczy, w tym fachu liczy się charakter –  mówi Zbigniew Mielczarek, wieloletni naczelnik wydziału kryminalnego na Mokotowie.

Moja rozmówczyni dziś pracuje w służbach skarbowych, ma spokojną pracę. Taką od do, a jednocześnie stawiającą przed nią wyzwania. Lubi ją.

                                                          ***

Kilka dni później stoję u zbiegu ulic Indiry Ghandi i Rosoła. To szerokie, dwupasmowe jezdnie, komunikujące Ursynów z resztą świata. Jest mroźno, prószy śnieg, wszystko przykryte białym, zimnym całunem. Nawet blokowisko na warszawskim Ursynowie w taką pogodę wydaje się ładne.

Tu krzyżują się wszystkie ścieżki łączące przeszłość z teraźniejszością. Tutaj wszystko się zaczęło. Z miejsca, w którym stoję, widać dom i balkon, z którego pewien tyran i despota chciał zrzucić syna. Widzę bar, w którym zostali wynajęci mściciele, i miejsce, gdzie przeznaczenie dopadło Kazimierza S.I zastanawiam się, czy był on ofiarą, czy może sprawcą?

Mam mieszane uczucia.

Piotr Matysiak

 

 

 

Zobacz również: