Najpierw uderzył ją metalowym prętem do blokowania kierownicy. Potem zakopał w lesie, gdy jeszcze oddychała. Kobieta była z nim w szóstym tygodniu ciąży. Rodzina szukała Joli ponad dwa tygodnie i mogła nie znaleźć do dzisiaj, gdyby nie trafiła na ślad żółtego opla zabójcy.

Przed Bożym Ciałem 1999 roku Jolanta Urbańska wzięła kilka dni urlopu w morąskiej „Sklejce” i w sobotę rano, 29 maja pojechała do Zajezierza koło Małdyt, gdzie mieszkała jej młodsza siostra Mariola. W niedzielę spotkała się z rodziną na pierwszej komunii córki Marioli, której podarowała w prezencie złote kolczyki.

Wszyscy się cieszyli, że znowu są razem, bo choć gospodarstwo Urbańskich jest w sąsiednim Jarnołtowie, to dwie starsze siostry poszły już na swoje, a w domu została młodsza Ania i kilkuletni syn Marek. Rodzice trochę się martwili, że Jola – mieszkająca na stancji w Morągu – wpędziła się w lata; przekroczyła już trzydziestkę, a o ślubie jeszcze nie wspominała. Co i raz docierały do nich wieści o jakimś chłopaku, lecz żadnego konkretnego w roli narzeczonego nie przyprowadziła.

Nie zamykajcie drzwi

– Także na komunii mojej córki Jola wspomniała tylko, że ma po nią przyjechać jakiś chłopak, ale nie powiedziała, co za jeden. Ostatnio nie chciała o tym rozmawiać, choć kiedyś mówiła wszystko – pamięta tamto spotkanie ze starszą siostrą Mariola Kmita.

Nazajutrz, 31 maja 1999 roku, zaczął się biały tydzień i rodzina stawiła się na nabożeństwie w kościele. Po mszy Kmitowie wrócili do swego domu, a żegnając się z nimi Jola zapowiedziała: – Nie zamykajcie drzwi, bo jeszcze dzisiaj wrócę.

jola0002
Jola z najmłodszym bratem Markiem.

Siostra znaczącą mrugnęła okiem i życzyła jej powodzenia. Jola poszła do koleżanki, aby poczekać na przyjazd tajemniczego mężczyzny. Nawet nie bardzo się martwiła, że ze 100 złotych zostało jej w torebce tylko 30. Wynikało to z tego, że jej chłopak nie należał do najbiedniejszych. Około godziny 14 spojrzała w okno i szepnęła: – O, przyjechał po mnie.

Pożegnała się z koleżanką i wyszła przed kościół, gdzie po chwili zajechał żółty samochód na zagranicznych numerach. Tak przynajmniej zakodowała w pamięci koleżanka Joli, choć nie rozpoznała marki wozu i nie dostrzegła kierowcy – szyby były zaciemnione. Jolanta wsiadła do środka i odjechała w nieznane.

Tego dnia już jednak do siostry w Zajezierzu nie wróciła, ale to ich specjalnie nie zdziwiło, ponieważ 32-letnia Jolanta była osobą w pełni samodzielną i mogła robić co chciała. Gdy mąż Marioli Kmity dowiedział się, że szwagierkę zabrał gość zagranicznym autem, zaśmiał się tylko: – O, jeszcze nam Jolka za mąż wyjdzie!

Co prawda zostawiła u nich zapasową bieliznę, ale przecież mogła zajechać do rodzinnego domu w Jarnołtowie lub na stancję w Morągu. Miała urlop, była uważana za dziewczynę rozsądną, a w jednym miejscu nic jej nie trzymało, nawet pies czy kot.

Jak kamień w wodę

Jolanta była solidną pracownicą na wydziale produkcji sklejek, więc gdy nie wróciła po urlopie do pracy, majster zaczął dopytywać jej przyjaciółkę, z którą pracowała w jednej brygadzie i u której wynajmowała pokój: – Co się z dzieje z Urbańską?

Ta, zgodnie z prawdą odparła, że Jola wyjechała na wieś i już nie wróciła. Nie miała pojęcia, dlaczego nie wróciła, choć ta obecność też ją zaniepokoiła. Nie na tyle jednak, by wszczynać alarm. Ale pięć dni później przełożeni z zakładu zadzwonili do Jarnołtowa.

– Wtedy zaczęliśmy jej wszędzie szukać, pytaliśmy koleżanek, przejrzeliśmy jej rzeczy na stancji… Znaleźliśmy zachowany list sprzed sześciu lat, w którym jakiś chłopak z Bisztynka pisał do córki: „Tylko śmierć nas rozłączy”. Ale o nim Jola nigdy nie mówiła – wspomina Teresa Urbańska, matka Jolanty. Do poszukiwań rodzina chciała zaangażować jasnowidza, ale wtedy dotarła do niej wieść o znalezieniu zamordowanej dziewczyny koło Ostródy. To był jednak ktoś inny.

s6000005
Rodzina Urbańskich do dziś opłakuje zamordowaną Jolę. Od lewej: Teresa, Mieczysław i Marek Urbańscy przed domem w Jarnołtowie.

– Myśleliśmy, że może pojechała w góry. Ale wtedy by musiała pobrać pieniądze z konta, a nie było śladu, żeby ostatnio wyjmowała gotówkę – dodaje Mieczysław Urbański, ojciec dziewczyny. W tym czasie po Jarnołtowie jeździł żółty samochód, który pewnego dnia zatrzymał się przed nim na remontowanej drodze.

– Stałem kilka kroków dalej i widziałem, jak kierowca szuka czegoś pod siedzeniem. Dziś jestem pewny, że i mnie by zaatakował, ale akurat ludzie zjeżdżali z pola i tamten odjechał. Bo to był zabójca – opowiada Mieczysław Urbański, który zgłosił na policji zaginięcie córki. Ale na tym rodzina nie poprzestała i szukała Joli na własną rękę. Mariola Kmita ze swoją teściową zaczęły wędrówkę po jej morąskich koleżankach. Jedna twierdziła, że dawno nie miała z nią kontaktu i odesłała do drugiej. Ta początkowo udawała, że o niczym nie wie, ale gdy zorientowała się, że to sprawa poważna, wyznała: – Tak, Jolka chodziła ze Zbyszkiem Klupiakiem – tu wymieniła zdrobnienie jego nazwiska.

Żółty opel pod blokiem

Stąd już był tylko krok do zatrzymania delikwenta. Prokurator Zdzisław Łukasiak z Morąga ustalił jego adres, policjanci podjechali pod blok, w którym mieszkał Zbigniew Klupp i pod którym stał żółty opel kadett na niemieckich numerach rejestracyjnych (należał do jego siostry mieszkającej w Niemczech).

Przywieziona z Zajezierza koleżanka Joli potwierdziła, że widziała Urbańską, jak tamtego dnia wsiadała do takiego samochodu. Nazajutrz o szóstej rano – pod pretekstem sprawdzenia legalności wozu – policja weszła do mieszkania mężczyzny. Jego matka próbowała tłumaczyć, że syna nie ma, ale mundurowi szybko wykryli, że siedział w łazience. Jego ojciec zdziwił się, że o świcie wyciąga się ludzi z domu, tak jakby prostej formalności nie można było załatwić w ciągu dnia. Dlatego poszedł z synem na komendę. Był czwartek, 17 czerwca 1999 roku, osiemnasty dzień od zaginięcia Jolanty.

Policja zatrzymała Zbigniewa Kluppa na 48 godzin, o czym nie wiedział jego ojciec Jan, znany w Morągu instruktor nauki jazdy, emerytowany major Wojska Polskiego. Siedział na korytarzu komisariatu policji i spoglądał na zegarek, ale syn ciągle był przesłuchiwany. Gdy o godzinie 15 próbował zajrzeć do pokoju śledczych, został stamtąd wypchnięty. Wtedy zrozumiał, że to poważna sprawa – tak przynajmniej kilka dni później tłumaczył autorowi tego tekstu (Jan K. już nie żyje – przyp. autora).

Funkcjonariusze wydziału kryminalnego ostro zabrali się do roboty, ale nie mogli wydobyć od podejrzewanego nic na temat Jolanty Urbańskiej. Twierdził, że takiej w ogóle nie zna. Sprzedawał policjantom różne bajeczki, które musieli sprawdzić. Na przykład, że jakąś dziewczynę okazyjnie zabrał koło Małdyt i wysadził w Morągu. Jednak rodzina upierała się, że to właśnie on zabrał Jolę spod kościoła w Zajezierzu. Zapłakana Mariola Kmita, podczas konfrontacji z zatrzymanym, rzuciła mu prosto w oczy: – Mów prawdę, pokaż chociaż, gdzie ciało mojej siostry?!

Wtedy pękł.

Zasypywał ją gdy żyła

Ale nie wszystko od razu wyjaśnił. Najpierw przyznał się, że był umówiony z Jolą w Zajezierzu, a potem pojechał z nią nad Kanał Elbląski, gdzie jacyś Niemcy robili grilla. Oni zgłodnieli od samego zapachu, więc pojechał do najbliższej wsi kupić kiełbaski. Gdy wrócił, Niemców ani dziewczyny już nie było. Opisał trasę swego przejazdu, gdy jednak policja ją sprawdziła, nie zgadzały się szczegóły topograficzne. Zeznający cały czas pogrążał się w sprzecznościach, nadal udając, że nic złego się nie stało. Dopiero w piątek, 18 czerwca, wyznał całą prawdę.

– W naszej praktyce mamy takie przypadki, że przesłuchiwany nie chce się przyznać do winy, aż wreszcie wyrzuca z siebie prawdę i wtedy odczuwa pewną ulgę. Tak było i tym razem. Ten człowiek opowiadał różne cuda, ale najważniejszego nie chciał ujawnić. Wreszcie pękł na dobre, przedstawił prawdziwy przebieg zdarzeń i wskazał miejsce, gdzie zakopał dziewczynę – wspomina Zdzisław Łukasiak, obecnie szef Prokuratury Rejonowej w Ostródzie. Pamięta, że gdy wtedy pojechali do lasu, to miejsce było już zarośnięte. Gdyby podejrzany zapomniał, gdzie ją zakopał, to do dziś nie miałaby swego grobu.

Według ustaleń śledztwa, przebieg zdarzeń był następujący: w poniedziałek, 31 maja 1999 roku, już o szóstej rano Jolanta Urbańska zadzwoniła do Zbigniewa Kluppa, któremu miała coś ważnego do przekazania. Umówili się, że po południu przyjedzie po nią do Zajezierza. Tam zabrał Jolę i żółtym oplem zawiózł w rejon Bożęcina, kilka kilometrów od Morąga.

Usiedli na polanie w lesie, on poczęstował ją piwem i kiełbaskami, które wziął z domu. I wtedy nastąpił decydujący moment – Jola wyznała mu, że jest z nim w ciąży. W szóstym tygodniu. On wściekł się i kazał jej usunąć. Pokłócili się. Wtedy on wyjął gaz i prysnął jej w oczy. Gdy obezwładniona próbowała dojść do siebie, wyjął z samochodu metalową blokadę do kierownicy i zaczął bić ją po głowie. Straciła przytomność.

Potem Zbigniew Klupp pojechał do Morąga, zakręcił się po mieszkaniu, wziął z piwnicy łopatę i wrócił do lasu. Miał kłopot z odnalezieniem miejsca, gdzie zostawił dziewczynę. Jola jeszcze żyła, gdy kopał dół i wrzucał ją do niego. Pewnie walczyła i błagała o życie. On jeszcze próbował dobić ofiarę łopatą, aż złamał trzonek. Jeszcze żyła, gdy zasypywał ją ziemią, o czym świadczyły jej wyciągnięte do góry ręce. Sekcja zwłok wykazała: uduszona na skutek unieruchomienia klatki piersiowej.

Chcieli z niej zrobić winną

Po ujawnieniu tych faktów, rodzice podejrzanego próbowali go bronić, twierdząc, że to dobry chłopak i został „wrobiony w ciążę”. I, że Jolanta Urbańska próbowała w ten sposób złowić na męża faceta z dobrego domu, dobrze sytuowanego, który jeździł do pracy w Niemczech.

Jak go poznała? Przez jego ojca, który wcześniej, jako instruktor uczył ją jazdy samochodem i podobno egzaminował we własnym domu. Takie stawianie sprawy wzburzyło śledczych, ale i mieszkańców Morąga. Bo gdyby nawet Zbigniew Klupp nie poczuwał się do ojcostwa, to nie był to powód do popełnienia tak bestialskiej zbrodni. Niektórzy przypomnieli sobie, że nie był to taki słodki chłopak, bo już we wczesnej młodości topił kota w smole.

Tezę o łapaniu męża na ciążę, stawiali też obrońcy oskarżonego. Najpierw chcieli z niego zrobić wariata, a on mówił o podszeptach diabła, który kazał mu zabić Jolę. Dwukrotne badania psychiatryczne nie potwierdziły jednak jego niepoczytalności w chwili popełnienia przestępstwa. Sąd Okręgowy w Olsztynie skazał go w pierwszej instancji na 25 lat więzienia, ale obie strony odwołały się od wyroku.

000121

– Podczas jednej z rozpraw, jego adwokat próbował zgnoić moją córkę, że się puszczała i chciał całą winę przerzucić na nią. Jeszcze po śmierci ją gnębili – płacze Mieczysław Urbański, który w procesie występował jako oskarżyciel posiłkowy. Pamięta również, jak rodzice zabójcy zarzucali mu, że „przekupił prokuratorów i sędziów”, choć jako właściciel małego gospodarstwa ledwie wiązał koniec z końcem. Tylko determinacji prokuratora Łukasiaka zawdzięcza, że nie odpuścił tej sprawy, doprowadził ją do apelacji i ponownego rozpoznania. Trzy lata po morderstwie, ten sam olsztyński sąd skazał Zbigniewa Kluppa na dożywocie z możliwością ubiegania się o warunkowe zwolnienie po 25 latach. Po wyroku skazany zakrzyknął: – Dajcie mi pistolet i zabijcie od razu!

– Jestem chrześcijanką, ale uważam, że dożywocie to dla niego za mało – mówi dziś Anna, najmłodsza siostra zamordowanej – Za śmierć powinna być śmierć, żeby on już nigdy nie zaznał wolności.

Marek Książek

Fot. Marek Książek i Radosław Tomczyk

Zobacz również: