25 lat więzienia – to prawomocny już wyrok wobec b. prezydenta Zabrza Jerzego G., który odpowiadał za zabójstwo wierzyciela w 2008 r. Orzeczenie zapadło 2 lutego 2017 roku  przed Sądem Apelacyjnym w Katowicach. Obrona zapowiada kasację do Sądu Najwyższego. Na ławie oskarżonych zasiadło też trzech pozostałych podsądnych, skazanych za to, że skrępowali i pobili ofiarę, a potem zostawili ją sam na sam z Jerzym G. Sąd wymierzył kary im od 8 do 15 lat więzienia.

Publikujemy reportaż Romana Roesslera o tej zbrodni.

Był osobą powszechnie znaną i szanowaną w Zabrzu. W czasach PRL został ostatnim I sekretarzem PZPR w mieście. Wybrano go prezydentem miasta. Był uznanym naukowcem. Dziś nadal jest znany, jednak z gorszej strony. Człowiek, któremu kłaniali się wszyscy w mieście, zasiada na ławie oskarżonych. Postawiono mu zarzut zabójstwa. Motywem zbrodni miał być dług sięgający miliona złotych.

Była połowa 1983 roku, spowity w zieleni piętrowy budynek Instytutu Podstaw Inżynierii Środowiska Polskiej Akademii Nauk w Zabrzu. Długi korytarz, schody i wyciszane z obu stron drzwi, na nich tabliczka z nazwiskiem dyrektora Instytutu – „profesor Stefan Jarzębski”.

– Tak, wiem, umawialiśmy się na rozmowę, ale, jak pan widzi, nie mam zbyt wiele czasu, ale zaraz temu zaradzę…

Starszy pan sięgnął po telefon. Nie minęła minuta, gdy do gabinetu profesora wszedł średniego wzrostu mężczyzna po trzydziestce w szarym garniturze.

Oto pana rozmówca – wskazał na niego dyrektor Instytutu. – Nasz czołowy adiunkt, doktor nauk technicznych.

 Ostatni sekretarz

Inżynier dr Jerzy G. rozwijał swą karierę, jako dobrze zapowiadający się naukowiec i polityk. Jako 21-letni student wstąpił do PZPR. Był związany z PAN, początkowo z Zakładem Systemów Automatyki Komputerowej w Gliwicach, a potem z Instytutem, w którym się spotkaliśmy.

W Gliwicach był sekretarzem organizacji partyjnej przy PAN i członkiem egzekutywy PZPR przy Centrum Badań Naukowych. Pomimo nieuchronnie zbliżającego się końca epoki, w 1988 r. objął stanowisko pierwszego sekretarza tej partii w mieście. Wielu z jego otoczenia nie mogło się wtedy nadziwić: – Po co mu to stanowisko!?

A potem musiał odejść. I wtedy znowu spotkaliśmy się, przypadkowo, latem 1991 roku, w samym centrum Zabrza.

Co słychać? – zapytałem zaskoczony obecnością za ladą księgarni byłego ostatniego „pierwszego” w Zabrzu.

Uśmiechnął się nieznacznie, i rzekł: – Jakoś muszę sobie radzić…

Powrót i upadek

W późniejszych latach 90. ubiegłego wieku zapomniano w Zabrzu o Jerzym G. On jednak wrócił. Znowu zaczął karierę przerwaną przez zmiany ustrojowe, piął się w górę. A kiedy w 2002 roku – z ramienia SLD – wygrał w mieście wybory prezydenckie, rzucając dla dalszej kariery samorządowej posadę zastępcy dyrektora Instytutu PAN, powiadano wówczas, że tak dobrego prezydenta miasto jeszcze nie miało.

7
Jerzy G. w czasie sesji Rady Miejskiej w Zabrzu

Z urzędu zaczęły jednak dochodzić różne plotki, zmieniając stopniowo jego wizerunek. Z zarządzaniem kadrą w Urzędzie też nie zawsze wszystko bywało tak, jak należy.

Po zakończonej kadencji w 2006 roku, jako adiunktowi, w Instytucie Inżynierii Produkcji Wydziału Organizacji i Zarządzania Politechniki Śląskiej, pozostały mu jedynie wykłady. Nikomu z jego otoczenia nie przyszło na myśl, że najgorsze dopiero przed nim, a rozwijająca się naukowa kariera runie w przepaść.

W listopadzie 2009 roku media poinformowały, że w Zabrzu zatrzymano i aresztowano na trzy miesiące Jerzego G., gdy rano wyjeżdżał spod swego domu do pracy na Politechnikę Śląską. Stało się tak w związku z zabójstwem Lecha Frydrychowskiego – syna wspólniczki adiunkta, z księgarni.

W jednej chwili z szanowanego przez wielu, stał się podejrzanym.

Toż to niemożliwe, to jakaś paskudna pomyłka, albo polityczna prowokacja – powtarzano w otoczeniu byłego prezydenta

– Mógł to zrobić – przyznał nawet jeden z działaczy PSL, który zastrzegł sobie anonimowość. – Byłem koło niego, gdy kandydował na prezydenta Zabrza. Zawsze skryty i sprawiał wrażenie człowieka, jakby o podwójnej osobowości.

Jednak mój rozmówca nie chciał więcej mówić na ten temat.

 Poszło o pieniądze

Spór pomiędzy tymi panami przestał być powszechną tajemnicą we wrześniu 2005 roku. – przypomina Przemysław Jarasz, dziennikarz śledczy tygodnika „Głosu Zabrza i Rudy Śląskiej”, który zajął się pierwszy tematem i ujawnił go na łamach prasy.

Wówczas, do stowarzyszenia walczącego z korupcją, zgłosił się Lech Frydrychowski ze skargą na prezydenta miasta. Żalił się, że pożyczył mu pieniądze, których ten nie chce mu oddać. Miła na to umowę, pomiędzy nim a Jerzym G. Był rozżalony, gdyż to prezydent oskarżył go o próbę wyłudzenie pieniędzy i sfałszowanie dokumentu umowy.

I wtedy stowarzyszenie, przekazało nam tę skargę Frydrychowskiego. – mówi Jarasz.

Zastanawiające było dla wszystkich, że prezydent miasta – pomimo zarobków 12 tysięcy złotych brutto miesięcznie – jest dłużnikiem Frydrychowskiego, syna swej dawnej wspólniczki w księgarni.

Frydrychowski twierdził, że w 2003 roku prezydent podpisał mu umowę na dwie pożyczki; jedną na 20 tysięcy złotych, a drugą na 246 tysięcy złotych. Gdy jednak – po spłacie pierwszej – Frydrychowski domagał się od prezydenta zwrotu również tej drugiej kwoty, to Jerzy G. złożył na niego doniesienie do prokuratury w Zabrzu.

W tamtych czasach prezydent miasta poruszał się starym daewoo espero, garniturów nie miał chyba zbyt wielu, skoro na sesjach widywano go ciągle w tym samym. Miał w Zabrzu dom, a jego córka mieszkanie w Rudzie Śląskiej. Żył skromnie.

Okazało się, że ówczesny zastępca Prokuratora Prokuratury Rejonowej w Zabrzu – na prośbę prezydenta – sam, bez udziału policji w śledztwie, prowadził je przeciwko Frydrychowskiemu. Nie powołał nawet biegłego grafologa, stwierdzającego autentyczność podpisu Jerzego G. na umowie z Frydrychowskim.

Co było dziwne, oskarżony w tej sprawie, Frydrychowski, zachowywał się niczym poszkodowany i chciał rozmawiać z prasą. Pokrzywdzony zaś, prezydent, był jak obwiniony. Mediów unikał, jak diabeł święconej wody.

Zamiast tego Jerzy G. zjawił się u ówczesnego prezesa sądu w Zabrzu, aby mu doradził, jak najdłużej przeciągać sprawę. Prezes sporządził ze spotkania notatkę służbową, przekazując ją natychmiast sędziemu, który prowadził sprawę prezydenta przeciwko Frydrychowskiemu. Ten zaś, tę odczytał ją na kolejnej rozprawie.

Wówczas prezydent zaczął unikać rozpraw.

Posypały się wyroki

W związku ze sprawą, prezydent wysłał również oświadczenie do dziennikarzy, w którym przyznał się do pożyczki, ale jednocześnie twierdził, że dług oddał.

Frydrychowski tymczasem słał skargę za skargą na zastępcę Prokuratura Rejonowego w Zabrzu, który go oskarżał.

Sędzia w końcu powołał biegłego grafologa, aby stwierdził autentyczność podpisu na umowie, i zobowiązał prezydenta, by ten na kolejnej rozprawie – w celu porównania – złożył swój podpis.

Ale na rozprawie Jerzy G. zjawił się z opatrunkiem prawej ręki, wyjaśniając, że musiał poddać palec zabiegowi chirurgicznemu.

Mimo tego zabiegu, grafolog orzekł, że podpis prezydenta pod umową pożyczki jest prawdziwy.

Prezydent sprawę w sądzie przegrał, wyrok podtrzymał Sąd Okręgowy. Zaś ówczesny zastępca Prokuratora Prokuratury Rejonowej w Zabrzu stracił posadę, a Frydrychowski złożył w katowickiej prokuraturze zawiadomienie przeciwko prezydentowi o składaniu przez niego fałszywych zeznań.

Tę sprawę karną Frydrychowski też wygrał. W jej trakcie prezydent również chorował. Ale biegły sądowy orzekł, iż może on uczestniczyć w rozprawach. I kiedy nadal się nie pojawiał, sędzina wysłała za prezydentem list gończy.

Kolejny, tym razem cywilny pozew złożył Frydrychowski przeciw Jerzemu G., któremu sąd nakazał spłacenie całego długu, czyli 246 tysięcy złotych wraz z odsetkami. Przed sądem prezydent twierdził, że był szantażowany przez Frydrychowskiego.

W ostateczności, za fałszywe zeznania Jerzy G. został skazany wyrokiem w zawieszeniu, a za ukrywanie pożyczki, której nie wpisał do oświadczenia majątkowego, wytoczono mu dodatkowy proces.

W szponach hazardu

Skąd jednak Frydrychowski dysponował tak znaczną kwotą, ćwierć milionem złotych, którą pożyczył Jerzemu G.? Nigdy tego do końca nie wyjaśniono.

Frydrychowski, razem z matką, prowadził księgarnię, która nie przynosiła aż takich kokosów. Posiadał stary samochód i nie wyglądał na zamożnego. Po sprzedaży księgarni pracował w siłowni.

Podczas rozprawy opowiadał na sali sądowej, że te pieniądze zarobił w Holandii, przy zbiorze truskawek. I trzymał je w bieliźniarce.

Jego matka miała ponoć mówić znajomym, że ma niezaradnego syna i sama szuka mu pracy. Matka Frydrychowskiego zeznawała, że jej syn jest hazardzistą. Karciane długi Frydrychowskiego miały sięgać miliona złotych.

Być może chcąc odzyskać tę kwotę, mógł grozić, że zniszczy prezydenta?

 Jednak sam panicznie bał się o swoje bezpieczeństwo. Prowadząc, tak ryzykowną grę, musiał się narazić komuś z miasta. Kupił sobie nawet psa obronnego rasy pitbull.

Hazardem miał być owładnięty nie tylko Frydrychowski. Krążyły plotki, których jednak nikt nie potrafiły udowodnić – ani prokuratura, ani policja – że także prezydent jest hazardzistą. Miał trwonić pieniądze w jakiejś bliżej nieokreślonej szulerni koło Tarnowskich Gór, gdzie grali ludzie biznesu i polityki z różnych miast.

No, bo skąd ten ciągły brak pieniędzy u prezydenta, i takie ciągłe długi? – powtarzano.

W czasie procesów, które Jerzy G. przegrał z Frydrychowskim, okazało się, że sąd  juz wcześniej nakazał Jerzemu G. zwrot pieniędzy – 13 tysięcy złotych i kolejne 10 tysięcy – znanemu zabrzańskiemu kardiologowi, który pożyczył mu te kwoty.

Byli pracownicy urzędu w Zabrzu przypominają sobie, że gdy Frydrychowski odwiedzał prezydenta w jego gabinecie, to zachowywał się impertynencko i nachalnie.

Ta afera była głównym powodem, iż prezydent nie wystartował w kolejnej kampanii wyborczej, i nie ubiegał się o reelekcję, a aresztowanie przed jego własnym domem, i oskarżenie o zamordowanie Frydrychowskiego dopełniły reszty.

Torturowany przed śmiercią

Jerzy G., przez cały czas procesu nie przyznawał się, że zamordował 34-letniego Frydrychowskiego. Wypierał się, aby to on krępował mu ręce taśmą klejącą, przypalał, a potem torturował i podrzynał gardło.

O takim przebiegu zbrodni świadczyć miały ślady – liczne rany kłute i cięte, w tym szyi, a także miejsca przypalania na całym ciele, które przykryto potem szczelnie stertą chrustu i gałęzi. Zmasakrowane ciało, 17 sierpnia 2008 roku, znalazł pies grzybiarza, który tego dnia wybrał się w wymysłowskie lasy.

Jerzy G. twierdzi, że nawet go w tych lasach nie było.

Gdy grzybiarz poinformował będzińską policję, że odnalazł zwłoki, na miejsce przyjechała ekipa dochodzeniowa. W ciągu dwóch dni ustalano tożsamość denata. I chyba na wstępie śledztwa popełniono kilka błędów, które mogły mieć wpływ na wydanie ostatecznego wyroku.

Nie znaleziono narzędzi zbrodni, a i z dokładnym określeniem czasu zgonu też były problemy, należycie nie zbadano również temperatury ciała denata – zwraca uwagę Robert Dopierała, obrońca Jerzego G. – I można by nawet przyjąć, że równie dobrze zabójstwo to mogło być dokonane w okresie tych dwóch dni, w czasie których badano tożsamość ofiary, albo, że nawet gdzie indziej dokonano zbrodni, a ciało przewieziono.

W trakcie procesu lekarka, pracownik katedry zakładu medycyny sądowej – przeprowadzająca po dwóch dniach od znalezienia zwłok sekcję ciała – zarzuciła nawet lekarzowi współpracującemu z policją, który znalazł się na miejscu zbrodni pierwszy, nieuctwo. Gdyż on ocenił, iż zbrodni dokonano najpóźniej 17 sierpnia, ale możliwe również, że i dwa dni wcześniej. Stwierdził na dodatek, że trudne jest to do ustalenia. Lekarka natomiast orzekła – po plamach opadowych i stężeniu ciała ofiary, które również badała – że zabójstwo mogło być dokonane najpóźniej nawet 18 sierpnia.

O tym, że na wstępie oględzin miejsca zbrodni i ciała ofiary było wiele nieprawidłowości, może świadczyć choćby fakt, iż po pierwszym zatrzymaniu przez będzińską policję zwolniono Jerzego G. Natomiast po trzech miesiącach będzińska prokuratura, z powodu braku dowodów, chciała nawet umorzyć prowadzone śledztwo, i trzeba było ponad roku, aby ponownie znalazł się za kratkami.

Będący jeszcze na wolności Jerzy G. tłumaczył, że sam jest zszokowany zabójstwem Frydrychowskiego. Ale on na pewno tego nie uczynił, po co miałby to robić, skoro wszyscy wiedzą o jego trwającym latami konflikcie z Frydrychowskim?

Nawet kury nie mógłbym udusić, a co dopiero człowieka zabić! – stwierdził.

Okazało się również, jak podkreślał, że chciał nawet pomóc Frydrychowskiemu i namówił go na doktorat. Praca ta miała być poszerzeniem tej, którą Jerzy G. sam pisał w latach 90. ubiegłego wieku, dotyczyła terenu powiatu gliwickiego. Frydrychowski miał ją bronić na politechnice.

Nieobliczalny facet

Gdy sprawę przejęła Prokuratura Okręgowa w Katowicach, i policja z komendy wojewódzkiej, to od razu ruszyła z miejsca, nabierając rozmachu.

3

Trudno określić, w jaki sposób śledczy z Katowic natrafili na najważniejszy ślad. Ale nie ulegało wątpliwości, że kiedy zatrzymano – w charakterze świadka – mechanika samochodowego z Bytomia, Tomasza L., ten od razu przyznał się w śledztwie do wszystkiego.

Wyznał, że uczestniczył w tej sprawie, ale nikogo nie zamordował. Na prośbę prezydenta miał tylko wynająć ludzi, którzy tak skutecznie nastraszą Frydrychowskiego, że ten – podpisując stosowny dokument – zrezygnuje z długu, który wraz z odsetkami wynosił już niemal milion złotych! Sumy, której prezydent nie miał jak spłacić.

Mechanik zapamiętał jeszcze słowa prezydenta, który miał mu wtedy powiedzieć o Frydrychowskim, że najlepiej by było, gdyby „ta osoba” zniknęła po prostu, aby się jej coś stało. I jeszcze to, że żona Jerzego G. jest załamana ich rodzinną sytuacją finansową – tym zeznaniem w śledztwie Tomasz L. zupełnie pogrążył byłego prezydenta.

Ponownie mieli się spotkać na początku 2008 roku, po przegranym przez byłego prezydenta procesie z Frydrychowskim. Jerzy G. miał przynieść ze sobą kopertę, w której znajdowały się dane dotyczące przyszłej ofiary – rysopis i adres – wraz ze zdjęciami miejsca zamieszkania Frydrychowskiego.

Potem mieli pojechać do opuszczonego budynku, pomiędzy Gliwicami a Zabrzem, do którego planowano uprowadzić Frydrychowskiego. Sprawcy podjechali też pod dom ofiary, ale zorientowali się, że sprawa nie będzie prosta. Ich ofierze zawsze towarzyszył groźny pies. Za dużo też ludzi kręciło się wokół, aby takie porwanie się udało.

Jerzy G. miał też jeszcze dwukrotnie zmieniać miejsce pojmania swego wierzyciela.

W sprawę była zamieszana jeszcze jedna osoba – Arkadiusz I., który jednak zrezygnował i wycofał się, nie wierząc, że ten pomysł może się dobrze zakończyć. Poznawszy Jerzego G. miał się o nim wyrazić, że to nieobliczalny facet.

Tomasz L. z Mariuszem F., Robertem T. i jego bratem Rafałem – trójką niespełna trzydziestolatków, recydywistów, ze światka klubowych bramkarzy – mieli 17 sierpnia pojechać do lasu, gdzie miał czekać na nich Jerzy G. Miał on tam ściągnąć Frydrychowskiego, pod pretekstem zbierania materiałów do pracy doktorskiej.

Co też się stało, według zeznania Tomasza L. Dodał on także, że nie widział, co działo się w lesie, ponieważ przez cały czas siedział w samochodzie. Jednak po kilkunastu minutach powracający z lasu, których przywiózł, spalili rękawice i ubrania, które mieli na sobie. Potem opowiadali w samochodzie, że okładali tamtego kijami bejsbolowymi i kopali. I wtedy temu, który zlecił tę robotę –  Jerzemu G. – miały puścić tam nerwy.

Robert T. miał nieść kij bejsbolowy, Mariusz F. plastikowe wiadro z rękawiczkami.

Jak zeznawał jeszcze Tomasz L., nie zdawał sobie sprawy, że wierzyciel Jerzego G. zostanie zamordowany. Na drugi dzień spotkał się z Jerzym G. Były prezydent miał mu przekazać 4 tysiące złotych. Z czego on zostawił sobie tysiąc, a resztę kwoty podzielił między pozostałych.

Tomasz L. podał także śledczym numery komórkowe pozostałych uczestników spotkania w lesie. Jak ustalili operatorzy, 17 sierpnia w okolicach Wymysłowa logowały się również telefony komórkowe Tomasza L. i Jerzego G. Bilingi rozmów wskazywały także na stały kontakt Tomasza L. z Mariuszem F., Robertem T. i jego bratem, Rafałem.

 Dług motywem zbrodni

Zdaniem prokuratury, dług, który mógł doprowadzić Jerzego G. i jego rodzinę do całkowitego bankructwa, był motywem zbrodni. Zebrany materiał dał prokuraturze podstawy do jego aresztowania, 19 listopada 2009 roku. Chociaż ten bronił się jeszcze, że 17 sierpnia 2008 roku nie było go w Wymysłowie. Gdyż cały dzień przebywał na Opolszczyźnie, w Sieroszowicach. Współpracował, bowiem z tamtejszym samorządem i dlatego przyglądał się następstwom przejścia tamtędy tornada – trąby powietrznej. I fotografował jej skutki.

Tomasz L. – grozi mu pięć lat więzienia – odpowiada z wolnej stopy, a pozostałej trójce aresztowanych, oskarżonych o współudział w tym zabójstwie, grozi dożywocie. Mariusz F. przyznał się do porwania i skrępowania ofiary, ale nie do zabójstwa. W całym śledztwie przesłuchano już 80 osób.

Od pierwszej rozprawy – od kwietnia 2011 roku – były prezydent był skupiony, jakby był w urzędzie, podczas sesji rady miejskiej. Po ściągnięciu kajdanek, usiadłszy w pierwszym rzędzie dla oskarżonych. Najbliżej sędziów, za kuloodpornymi szybami, jak najgroźniejszy przestępca, słuchał wszystkiego z uwagą, i ze spuszczoną głową, notując coś bez ustanku w swym notesie.

1
Zeznaje matka zamordowanego Lecha Frydrychowskiego.

Kiedy uważał, że trzeba się odezwać, albo jest przywoływany przez sąd, unosił się z ławy i podchodził do mikrofonu. Mówił wtedy głośno, składnie i płynnie, i słychać było po tonie, że nie jest mu obcy mikrofon. Przez telefon – poprzez kuloodporną szybę – konsultował się również ze swymi obrońcami – ma dwóch. Z boku, pomiędzy policjantami, siedziała pozostała trójka oskarżonych.

Motywem miał być strach przed utratą całego dorobku życia, powiązany z poczuciem krzywdy. To – zdaniem prokuratury – doprowadziło byłego prezydenta Zabrza do podjęcia zamiaru zabójstwa swego wierzyciela. Jednak nadal nie wiadomo, kto zadawał ciosy nożem, w tym cios śmiertelny, ostateczny. Jerzy G., czy wynajęci przez Tomasza L. oprawcy?

Z przedstawionej przed sądem dokumentacji z sekcji zwłok Frydrychowskiego, wynikało, że ofiara zmarła wskutek wykrwawienia, po ranach zadanych ostrym narzędziem, przypuszczalnie nożem.

Przed sądem chciano przesłuchać również Mariusza F. Odmówił jednak wszelkich wyjaśnień, i nie przyznał się do winy, wobec czego zapoznano się z jego zeznaniami w trakcie śledztwa, z których wynikało, że w dniu zabójstwa był w lesie, razem z pozostałymi oskarżonymi i razem z nimi napadł na wierzyciela Jerzego G., by go nastraszyć jedynie. Jeden podciął Frydrychowskiego, drugi uderzył. Ofiara została skrępowana, ale nie była bita, i zostawili ją samą z Jerzym G. Mariusz F. otrzymał za to zapłatę i jak stwierdził w zeznaniach, o śmierci tamtego człowieka dowiedział się dopiero w więzieniu.

Nie było sensu zabijać

Jerzy G. bronił się w Sądzie Okręgowym w Katowicach, że nie ma pojęcia, w jaki sposób zginął Frydrychowski i nie zna pozostałych oskarżonych, z wyjątkiem mechanika, od którego planował kupić dobrej marki samochód. Co też wydaje się dziwnym, w kontekście jego problemów finansowych. W czasie składania dalszych wyjaśnień, ograniczał się do odpowiedzi na pytania obrony.

5

Dodał również w swych wyjaśnieniach: – Po co, miałbym zabijać Frydrychowskiego, skoro zawiesił mi spłatę długu.

Zaprzeczył też, jakoby był uzależniony od kart. A pożyczył tylko 25 tysięcy złotych na remont domu, który teraz komornik chce mu zabrać.

W marcu ubiegłego roku zeznawały przed katowickim sądem córka i pasierbica oskarżonego, nie obciążając jednak Jerzego G. Córka, Justyna, podtrzymała zeznania. Wiedziała, że ojciec pożyczał od Frydrychowskiego pieniądze: – Kwotę 20 tysięcy.

W dniu morderstwa powiedziała przed sądem, że widziała się z ojcem. Miał być w jej mieszkaniu, ale nic takiego dziwnego, niepokojącego, nie zauważyła wtedy w jego zachowaniu. Kilka dni po zabójstwie Frydrychowskiego Justyna czyściła samochód ojca, ale też nic tam „szczególnego” nie zauważyła.

Pasierbica Jerzego G., Małgorzata T. od 1989 roku znała Frydrychowskiego, pracowała nawet wraz z nim w księgarni. Kobieta – po tym, co czytała o ojczymie, o jego interesach z Frydrychowskim – zmieniła nieco o nim zdanie i nie jest już dla niej takim autorytetem, jakim był kiedyś. Jednak stwierdza, że mu wierzy.

Wiem, że Frydrychowski pożyczał pieniądze na wysoki procent – powiedziała. Ale trudno jej było uwierzyć, że jej ojczym pożyczył aż tak znaczną kwotę.

Mecenas R. Dopierała z naciskiem podkreślił, że przed zabójstwem Frydrychowskiego egzekucja komornicza wobec Jerzego G. została zawieszona. Stąd oskarżony nie miał powodów do jakichkolwiek kroków przeciwko ofierze, nie mówiąc już o zabójstwie, które pogrążałoby go zupełnie.

Obrońca zwrócił również uwagę na zeznania sąsiadów ofiary. Brygida K., sąsiadka dziewczyny Frydrychowskiego zeznała, że wiedziała, iż zamordowany pożyczał pieniądze na procent. W związku z tym mógł mieć przez to wrogów.  Na dłuższy czas przed śmiercią Frydrychowskiego, nie widziała go niemal przez rok. Kiedy go spotkała oświadczył jej, że musi się ukrywać w lesie, a kiedy zapytała, przed kim, miał jej odpowiedzieć, że lepiej będzie dla niej samej, żeby nie wiedziała. I niech nawet nie pyta, przed kim.

Stąd można przypuszczać, że zamordowany mógł się kogoś bać – mówi R. Dopierała. – Przed kim musiał się ukrywać aż w lasach, i na pewno nie przed Jerzym G..

Zeznania zaczęli również zmieniać pozostali współoskarżeni. W tym bracia T., którzy ciągle potwierdzali, że Jerzego G. spotkali dopiero w będzińskiej komendzie i nie rozmawiali z nim wcześniej.

4
Ława oskarżonych

Sąd Okręgowy próbował jeszcze ustalić, skąd Frydrychowski mógł dysponować aż tak dużą kwotą, którą pożyczył Jerzemu G.?

W mieszkaniu Frydrychowskiego znaleziono jeszcze ponad 30 tysięcy złotych.

Czyżby umykał jakiś wątek? Domniemane miejsce hazardu? Ponoć, niedaleko Tarnowskich Gór?  Szulernia dla lokalnych bogatych hazardzistów?

Może wcale nie chodzi tu hazard prezydenta – sugerowała chcąca zachować anonimowość osoba – a raczej o miejsce regularnych spotkań lokalnych ludzi dyspozycyjnych, z lokalnymi VIP-ami? Gdzie się dzieli i ustala. Każdy każdemu coś obiecuje. W zamian „za coś”. Może Jerzy G. też obiecał? Za pieniądze. Których nie mógł potem zwrócić. Na przykład, na kampanię prezydencką potrzebował? A kampania prezydencka była droga, on majątkiem nie grzeszył. Może „sponsor” takiej „pożyczki” nie chciał być znany, a działał przez „pośrednika”? I ten „pośrednik” coś zawalił? A po wyborach Jerzy G.. też nie mógł się wywiązać z zobowiązań? A potem ktoś sprytnie posłużył się konfliktem pomiędzy oboma? I obu „załatwił”? – mój rozmówca snuje spiskową teorię zbrodni.

W procesie zaczęły się pojawiać wątpliwości, czy rzeczywiście jest w tej sprawę wmieszany ktoś inny. Tym bardziej, że mecenas Dopierała nadal podkreślał, iż w momencie zabójstwa, sąd w Zabrzu zobowiązał już Jerzego G. do całkowitej spłaty długu: – Nie było sensu, by Jerzy G.. zabijał.

 Tragiczna gra

Zeznawał także policjant z Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach, z grupy prowadzącej śledztwo przeciw Jerzemu G.

Powiedział, że katowicka policja doszła do wniosku, że Jerzy G. nie przebywał na Opolszczyźnie, zaraz po przejściu tamtędy trąby powietrznej. Na co po raz pierwszy nie wytrzymał oskarżony: poderwał się z ławy i podskoczył do mikrofonu, nerwowo zasypując zeznającego policjanta mnóstwem pytań.

Sąd, też po raz pierwszy, musiał byłego prezydenta przywoływać do porządku.

Wówczas Jerzy G. opanował się po chwili, dodając: – Wysoki sądzie, tu przecież chodzi o moją skórę!

Policjant kontynuował: ekipa śledcza ogólnie nie wykluczyła jego obecności na Opolszczyźnie, ale wykluczyła ją w czasie, kiedy doszło do zabójstwa. Poza tym zeznania córki Jerzego G., jak twierdził, nie zgadzały się w wielu miejscach z zeznaniami jej ojca.

Jest jeszcze jeden istotny moment w śledztwie. Biegli orzekli, że gardło Frydrychowskiemu podciąć mogła leworęczna osoba. W grupie podejrzanych lewą ręka posługuje się Marian F.

Jest również świadek – M. Mówi o sobie, że był przyjacielem Frydrychowskiego i wiedział o pieniądzach, o wysokości kwoty, po którą Frydrychowski miał jechać w wymysłowskie lasy. Zeznawał również, że bał się przez to o Frydrychowskiego, jak sobie poradzi z takim mnóstwem pieniędzy.

– W dniu zabójstwa jakimś dziwnym trafem M. przebywał akurat na wakacjach – przypomina mecenas R. Dopierała. – Kiedy M. zeznawał przed Sądem Okręgowym w Katowicach jako świadek, w trakcie składania zeznań, odwrócił się na chwilę, by sięgnąć po wodę mineralną. I, jak leworęczny, wziął butelkę w prawą dłoń, odkręcając zakrętkę lewą. Sąd nie zwrócił na to uwagi. Kiedy wstałem i zapytałem, czy jest leworęczny, nieco speszony, natychmiast przełożył butelkę do prawej i odpowiedział, że jest oburęczny.

6

Raz jeszcze w zeznaniach przewija się M., kiedy była dziewczyna Frydrychowskiego zeznawała, że często widywała M., jak razem z jej chłopakiem wyjeżdżali w jakieś lasy, a kiedy pytała swojego partnera o M., ten miał jej odpowiedzieć, żeby lepiej go nie poznawała. A on musi jeszcze na jakiś czas utrzymywać z nim kontakt.

I jeszcze jeden istotny szczegół pojawia się w zeznaniach, Frydrychowski miał mieć w Wymysłowie kogoś z bliskich, o czym wspominała jego matka, która obecnie przebywa w Niemczech. Czyżby przez rok Frydrychowski ukrywał się właśnie u nich, w pobliżu lasów, do których mógł w każdej chwili szybko uciec? W których został potem zamordowany!

Nie da się ukryć, Jerzy G. z Frydrychowskim prowadzili pomiędzy sobą jakąś przedziwnie zagmatwaną grę, która w konsekwencji doprowadziła do tragedii.

Jerzy G. został skazany na 25 lat więzienia. Pozostali sprawcy dostali wyroki 15 lat więzienia. Taką kare wyznaczył w kwietniu 2016 roku  Sąd Okręgowy w Katowicach.

Roman Roessler

Fot. Przemysław Jarasz

 

 

 

 

 

Zobacz również: