Mówi się często, że ten kto ma plecy, bywa bezkarny. Tak jest, było, i zapewne będzie. Przestępcy z układami za nic mają sobie prawo. Zaś jego stróże bywają wobec nich bezradni. Tak jak w tej historii sprzed 31 lat.
– To było wczesną jesienią 1985 roku – przypomina sobie Henryk Mikosz, prezes Stowarzyszenia Emerytów i Rencistów Policji w Gliwicach, w czasach PRL oficer milicji w wydziale do spraw walki z przestępstwami gospodarczymi gliwickiego rejonowego urzędu spraw wewnętrznych – dawna komenda milicji – Przyszedł do mnie mój kontakt operacyjny, tajny współpracownik z Huty Łabędy w Gliwicach, informując, że w jego zakładzie szykuje się przekręt; wagonu z lewym towarem do odprawy.
Ten 35-letni współpracownik Mikosza nie mógł sprecyzować, kto jest adresatem owej przesyłki. Dowiedział się, iż lewy towar planowano wysłać koleją z Huty Łabędy do Warszawy.
Wybrakowany towar
– Miał to być transport w otwartym, długim wagonie, wypełnionym po brzegi nowymi dwuteownikami. 40 ton dwuteowników z hut, oznakowanych do wysyłki jako towar wybrakowany. W dokumentacji miało również widnieć zapisane 35 ton, czyli o 5 ton mniej, niż w rzeczywistości. Trudno mi dziś powiedzieć, ile wtedy była warta taka przesyłka dwuteowników. Na pewno sporo. O nowe dwuteowniki nie było wtedy łatwo. Najczęściej wysyłano je na eksport.
Nieznany był również tego odbiorca towaru w stolicy.
– Przystąpiliśmy do działań – wspomina Henryk Mikosz.
Było wiadomo, że wagon towarowy do Warszawy będzie przygotowany w rozdzielni wagonowej przy Hucie Łabędy. Wagony wypełnione produktami hutniczymi kierowano z huty na górkę rozrządową stacji towarowej PKP w Gliwicach.


– Z górki rozrządowej wagon wypełniony dwuteownikami miał być skierowany do odpowiedniego składu pociągu towarowego, podążającego w kierunku stolicy. Nieznany był termin wysyłki.
Funkcjonariusze milicji z gliwickiego wydziału do walki z przestępczością gospodarczą nie mieli wątpliwości, że w tę sprawę musiało być zamieszanych wiele osób.
– Najpierw przyszła kolej na 40-letnią Jadwigę K., wagową z huty, która miała ważyć wagon z dwuteownikami.
Ona jednak do niczego się nie przyznawała.
– Żadnego takiego wagonu nie ważyłam, wcale w hucie go nie widziałam – broniła się podczas przesłuchania. – Jestem wagową, żaden niezważony przeze mnie towar tędy bez mojej zgody nie przejdzie, więc takiego wagonu z dwuteownikami nie było – mówiła milicjantom i była bardzo przekonująca. I gdyby nie fakt, iż informacja pochodziła z wiarygodnego źródła, od wieloletniego współpracownika milicji, to funkcjonariusze być może uwierzyliby w prawdomówność korpulentnej wagowej.
– A tak, podejrzaną od razu wsadziliśmy do aresztu. Wcześniej nigdy nie była karana – dodaje Henryk Mikosz.
Przez cztery dni czterech milicjantów, na okrągło, bez chwili wytchnienia obserwowało górkę rozrządową stacji towarowej PKP w Gliwicach. Czekając, aby wreszcie pojawił się oczekiwany przez nich wagon z transportem dwuteowników.
– Byliśmy brudni, nieogoleni i głodni – opowiadał Mikosz – Litowali się nad nami kolejarze, i zapraszali na zupy regeneracyjne do pobliskiej stołówki.
– To był pogodny, jesienny dzień, czwarty dzień oczekiwania, gdy ujrzeliśmy na górce wagon, który nie miał jeszcze swego przydziału.
Trudno było się pomylić, poukładane w poziomie na wagonie dwuteowniki były aż nazbyt widoczne gołym okiem z oddali.
– W dokumentacji umieszczonej z boku wagonu w specjalnej, zakratowanej, przymocowanej do wagonu skrzynce, widniało na spedycyjnym papierze wysyłkowym, że dwuteowniki jadą do Warszawy jako towar wybrakowany. Lecz ich odbiorca nadal nie był znany – relacjonuje mój rozmówca.
Po nitce do dyrektora
Czas spędzony w areszcie też zrobił swoje, i wagonowa w końcu pękła.
– Zapłakana powiedziała nam, że wie tylko tyle, iż ten wagon kazał jej zważyć kierownik transportu i że ona nie wie, kto wagon załadował.
Milicjanci zabrali się zatem za przełożonego wagowej, kierownika transportu z huty. 45-letni Kazimierz B. też nigdy nie był karany. Był za to uparty i nie wiedział jeszcze, że wagon z trefnym towarem już zatrzymano.
Gdy proszono go najpierw, aby sam powiedział, zaprzeczał wszystkiemu: – O niczym nie wiem, to jakieś nieporozumienie – odpowiadał. Jednak on już nie był tak przekonujący, jak wagowa. Mimo to milczał.
W końcu oficerowie do spraw walki z przestępstwami gospodarczymi w Gliwicach oznajmili mu, że zatrzymali wagon z dwuteownikami. Doradzili także, aby się przyznał i powiedział prawdę.
– Cały zbladł, co dobrze pamiętam, spojrzał na mnie i zaczął mówić – dodaje Henryk Mikosz.
Powiedział, że nie zna dobrze szczegółów, ale wie, iż sprawa sięga wysoko w Warszawie. I że wezwał go kiedyś do swego gabinetu zastępca dyrektora do spraw produkcji Huty Łabędy. 56 -letni inżynier Wiesław C. oznajmił mu bezceremonialnie, iż trzeba przygotować specjalny wagon z towarem, z nowymi dwuteownikami. Miały one trafić do stolicy jako złom. Dodał, że jest to polecenie służbowe.
– Gdy zdziwiony zapytał zastępcę dyrektora, dla kogo ta przesyłka, ten grzecznie odparł, aby się tym zbytnio nie interesował i robił swoje.
Kierownik transportu dodał jeszcze milicjantom, że gdy opuszczał gabinet zastępcy dyrektora do spraw produkcji, ten dodał, że lepiej będzie dla niego, aby nie wnikał w dalsze szczegóły.
– Miał to być jakiś grzecznościowy prezent dla kogoś ważnego w stolicy. Dla kogo? Tego nawet zastępca dyrektora huty sam dobrze nie wiedział.
Poskarżył się partii
Okazało się, że dwuteowniki, które miały trafić do Warszawy, to wcale nie pomysł zastępcy dyrektora do spraw produkcji.
– To szef mi kazał. Wyznał potem przerażony sytuacją inżynier Wiesław C., kiedy pierwszy raz w życiu znalazł się w pokoju przesłuchań, i dodał od razu, że nie miał pojęcia, komu miały być te dwuteowniki przekazane. Szef, czyli główny dyrektor kazał, więc on jego polecenie natychmiast wykonał.
Jako że zastępca dyrektora do spraw produkcji Huty Łabędy był osobą partyjną, sprawa trafiła do gliwickiego komitetu PZPR.
Milicjanci nie ulękli się jednak partyjnej władzy w Gliwicach i nadal drążyli sprawę dwuteowników.
Funkcjonariusze rozmawiali z głównym dyrektorem huty, który zlecił całą sprawę. Ale nie mogli go przymknąć, bo się dyrektor od razu poskarżył partii.
– Znajdę winnych, obiecał i dodał, że to absurd, iż się jego posądza o takie sprawy.
Tymczasem zarekwirowany przez milicjantów wagon z dwuteownikami nadal stał na kolejowej bocznicy w Gliwicach.
– Dwuteowniki poddaliśmy specjalistycznym badaniom. Specjaliści z Politechniki Śląskiej w Gliwicach potwierdzili, iż stal jest rzeczywiście najwyższej jakości.
Sprawa trafiła do gliwickiej prokuratury, potem warszawskiej, jak również do stołecznej milicji. Chociaż definitywnie nie zabrano jej gliwickim funkcjonariuszom.
– Trochę trwało, nim przekazano nam do wydziału informację, iż jeden z nas musi się w sprawie tych dwuteowników udać do stołecznej komendy, przesłuchać kolejnych podejrzanych.
Ale gliwiccy milicjanci już wiedzieli, że w dwuteowniki te są zamieszane wpływowe w stolicy postacie. Dwuteowniki miały być przeznaczone na budowę kilku sporej wielkości szklarni pod Warszawą.
– Kiedy kolega z naszej grupy dochodzeniowo-śledczej wrócił z komendy stołecznej, nie był zbyt rozmowny. Powiedział tylko, że traktowano go tam jak intruza, że się go nawet czepiano. W sprawie dwuteowników przesłuchał tam jednak kilku nieznanych mu dotychczas podejrzanych i więcej powiedzieć nie może, bo to tajemnica.
Znowu mijały dni i tygodnie: – Dowiedzieliśmy się, że sprawa jest poważniejsza, niż myśleliśmy. W dwuteowniki z Huty Łabędy był zamieszany pewien ówczesny wiceminister. Jego nazwisko dobrze pamiętam. I w te dwuteowniki był jeszcze dodatkowo zamieszany jakiś dyrektor z FSO. Dwuteowniki obiecali swym bogatym znajomym, znanym wtedy w środowisku warszawskim badylarzom.
Minęło kilka kolejnych tygodni.
– I w końcu przyszła z prokuratury informacja, iż do przestępstwa przecież nie doszło, bo milicjanci jednak nie pozwolili na kradzież dwuteowników. W tamtych czasach każdy miał swojego wroga. Wysoko postawiona partyjnie osoba również, a że trzeba było znaleźć winnego, aby Partia pozostała bez skazy, oberwało się dyrektorowi Huty Łabędy. Otrzymał naganę partyjną!
– A dwuteowniki, czy trafiły do Warszawy? – pytam
– Trudno dziś powiedzieć – odpowiada Henryk Mikosz – Nikt ich potem nie widział, ani o nich więcej nie słyszał.
Roman Roessler
Zobacz również: