Ratując podwładnego przed odłamkami granatu, zasłonił go własnym ciałem. 11 dni później zmarł w szpitalu. Zostawił żonę i 9-letniego syna. Dla kolegów z jednostki jest już bohaterem. Dla wojskowej prokuratury jeszcze nie.

 – Był perfekcjonistą. Na jego ćwiczeniach nigdy nie było żadnych wpadek – tak mówią żołnierze toruńskiego garnizonu o 37 -letnim kapitanie Grzegorzu Nicke. Ale niestety 8 października 2013 roku, gdy był na toruńskim poligonie kierownikiem szkolenia żołnierzy z rzutu granatem, został poważnie ranny.

Zasłonił swoim ciałem

Dwa dni po jego śmierci, komunikat opisujący przebieg wydarzeń na toruńskim poligonie pojawił się na oficjalnej stronie internetowej Centrum Szkolenia Uzbrojenia i Artylerii w Toruniu: „Z dotychczasowych ustaleń wynika, iż granat bojowy F-1 upadł zbyt blisko miejsca, z którego został rzucony. Kapitan Nicke rzucił się w kierunku znajdującego się w okopie żołnierza, ratując mu życie. Eksplodujący granat ranił oficera w głowę poniżej hełmu. Poszkodowanemu natychmiast udzielono pomocy” – czytamy w nim między innymi.

Wynika więc z niego, że kapitan Nicke jest bohaterem.

– Niczego nie wykluczamy, ale cały czas bierzemy pod uwagę różne wersje wydarzeń. Jakie? Na tym etapie postępowania nie mogę powiedzieć – mówi podpułkownik Sławomir Schewe, rzecznik prasowy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu, kiedy pytamy go, czy kapitan Nicke jest bohaterem.

 Śledczy prowadzą postępowanie w kierunku nieostrożnego obchodzenia się z materiałami wybuchowymi. Jak mówi prokurator Schewe, przebieg zdarzenia, przedstawiony w komunikacie toruńskiego CSUiA, nie jest dla śledczych w żaden sposób wiążący. Podobnie, jak wyniki wewnętrznego postępowania wyjaśniającego, przeprowadzonego już w toruńskim garnizonie.

– Wykazało ono, że nie doszło do żadnego błędu przy organizacji ćwiczeń oraz ich przebiegu. Wszystko było zgodne z procedurą. To był po prostu tragiczny, nieszczęśliwy wypadek. Jeżeli chodzi o przyczyny, my to zdarzenie traktujemy tylko w takich kategoriach – mówi Tomasz Kisiel, rzecznik prasowy CSUiA, dementując pojawiające się informacje o tym, że do zdarzenia doszło, ponieważ wśród granatów ćwiczebnych zawieruszył się jeden bojowy.

– To niemożliwe. Po pierwsze wygląda on inaczej niż atrapy – dodaje rzecznik Kisiel – Poza tym dopiero po zakończeniu tego etapu ćwiczeń, przeliczeniu, zapakowaniu i wyniesieniu granatów ćwiczebnych, pojawiają się prawdziwe. I wszyscy biorący udział w szkoleniu o tym wiedzą.

 Odłamki nad głowami

 8 października 2013 roku, na toruńskim poligonie ćwiczyli żołnierze zawodowi. Była to grupa licząca około 40 chłopa. Raz w roku każdy z nich ma obowiązek cisnąć prawdziwym granatem. Jak na wojnie. Kierownikiem  tego szkolenia był wówczas kapitan Grzegorz Nicke.

Jak mówią o nim koledzy z jednostki, wojsko to było dla niego wszystko. Żył pracą nie tylko w centrum szkolenia i na poligonie. Ale także w domu. Potrafił przegadać o garnizonie kilka godzin prywatnego spotkania z kolegami w mundurach. Służył już w kilku jednostkach w kraju, był na misji w Kosowie, ale w Toruniu zaczynał przygodę w wojskiem i do niego wrócił. Ostatnio był dowódcą kompanii wsparcia CSUiA w Toruniu.

Transzeja na toruńskim poligonie, w której doszło do wypadku. Pod koniec października ćwiczyli tam już inni żołnierze

Ćwiczenia z rzutu granatem odbywają się w systemie transzei, czyli okopów znajdujących się poniżej poziomu ziemi. Żołnierze wszystko robią pojedynczo. Gdy jeden ćwiczy, pozostali są schowani w znajdujących się w pobliżu rzutni bunkrach. Szkolenie odbywa się etapami. Poszczególne jego części regulowane jest gwizdkami. Ćwiczący dostaje najpierw granat, potem zapalnik, i na końcu na tak zwanej rzutni uzbraja go. Wtedy obok niego jest już kierownik ćwiczeń. Pod jego okiem i na jego komendę, żołnierz dociska łyżkę do skorupy, wyciąga zawleczkę i rzuca. Obaj kucają. Granat bojowy F-1 wybucha po pięciu sekundach. Aby uzyskać dobrą ocenę do eksplozji, powinno dojść co najmniej kilkanaście metrów od miejsca rzutu. W pobliżu makiet z sylwetkami żołnierzy, które są punktem odniesienia. Odłamki granatu przelatują wówczas nad głowami rzucającego i kierownika ćwiczeń.

Ten, który rzucał, nie był nowicjuszem w mundurze. To żołnierz z dwuletnim stażem. Choć nie pierwszy raz miał go w dłoni, tym razem jego półkilowy granat spadł pół metra od końca okopu.

– Generalnie każdy, kto ma w ręku prawdziwy i odbezpieczony granat, jest trochę zesrany ze strachu – mówi jeden z uczestników takich szkoleń – Jeden patrzy tylko, żeby nie wybuchł mu w łapie i chce rzucić szybko i jak najdalej. To też nie jest dobre. Inni czasami panikują. Ściskają go za mocno, bywały już przypadki, że komuś dłoń tak zesztywniała, że nie mógł nią ruszyć.

 Postąpił jak bohater

 Bezpośrednimi świadkami tego, co się wydarzyło 8 października na toruńskim poligonie, byli tylko dwaj żołnierze. Kapitan Nicke i szkolący się podopieczny.

Pierwszy zmarł bez odzyskania przytomności, z drugim nie udało nam się porozmawiać. Komenda toruńskiego garnizonu nie chciała nam umożliwić bezpośredniego spotkania z nim. Z jednej strony tłumaczyła to cały czas trwającym u niego szokiem, z drugiej toczącym się postępowaniem prokuratorskim.

Ale ci, którzy go znają mówili nam, że opowiadał im, iż nie wie, co się stało. A pierwszym co zobaczył i poczuł po wybuchu granatu, którym przed chwilą rzucił, był leżący na nim kapitan Nicke. Był już wówczas zakrwawiony i nieprzytomny.

Czy w związku z tym uda się kiedyś ustalić, co spowodowało, że granat F-1 spadł kilkadziesiąt centymetrów za okopem?

Dla toruńskich żołnierzy nie ma to już większego znaczenia. Dla nich liczy się teraz tylko to, żeby pomóc rodzinie kapitana Nicke, otoczyć ją opieką na zawsze. I to, że ich kolega spełnił niepisany obowiązek oficera. Zasłonił własnym ciałem podwładnego. Nie ma w toruńskim garnizonie nikogo, kto myślałby inaczej.

– Grzegorz zachował się jak bohater. Takim go zapamiętamy – mówi major Ireneusz Bandura, szef toruńskiego garnizonu – Kiedy zorientował się, że granat spadł tak blisko, odruchowo rzucił się na żołnierza.

Pogrzeb pułkownika Grzegorza Nicke na toruńskim cmentarzu przy ulicy Poznańskiej w Toruniu

Przewrócił go i zasłonił. Nie zastanawiał się, ponieważ nie miał na to czasu. Gdyby został na miejscu, nic by mu się prawdopodobnie nie stało, natomiast z pewnością poważnie ranny, albo zginął by jego podwładny, ponieważ sama rzutnia znajduje się nieco wyżej niż pozostała część transzei. O takim przebiegu tej sytuacji, świadczą choćby ślady krwi. Były zarówno na podwyższeniu, z którego żołnierz rzucał granatem i obok, gdzie razem się potem przewrócili.
Prezydent Bronisław Komorowski pośmiertnie przyznał Grzegorzowi Nicke Krzyż Zasługi za Dzielność. Został również awansowany o trzy stopnie. W dniu pogrzebu był już pułkownikiem.

Waldemar Piórkowski
fot. Grzegorz Olkowski Jacek Smarz

 

Zobacz również: