Morderstwo u Świadków Jehowy

 To było morderstwo na tle rabunkowym. Mordercy szukali dużych pieniędzy i kosztowności. Właściciele domu jeździli na saksy do Niemiec, uchodzili więc za majętnych. Włamywacze, maltretując przebywającą w domu 74–letnią kobietę, próbowali wydobyć z niej pożądane informacje. Dusili paskiem od podomki, cięli nożem, bili butelkami po głowie, wykręcali łokcie. Do swoich makabrycznych praktyk, używali też dziadka do orzechów. Na koniec, dla zatarcia śladów zbrodni rozsypali mąkę i proszek do prania.
 Rodzina M. (37-letnia Halina, jej 40–letni mąż i dwójka nastoletnich dzieci) należała do wyznania Świadków Jehowy. Na ul. Rejowieckiej mieszkali zaledwie rok. Piętrowy, murowany dom kupili od samotnej kobiety. Częstym ich gościem była „babcia”. Helena G. (74 l.) na stałe mieszkająca w Bończy, opiekowała się wnukami pod nieobecność córki i zięcia, którzy często wyjeżdżali do pracy do Niemiec. Dzięki tym wyjazdom dorobili się, uchodzili za zamożną rodzinę. Pomoc staruszki była nieodzowna. Kobieta nie tylko przyjeżdżała opiekować się wnukami, ale również pilnowała domu. Tak było podczas ostatnich wakacji, gdy dzieci wyjechały do rodziców, do Niemiec.
Dom jak po huraganie
Była środa, 29 września 1993 roku. Ulica Rejowiecka w Chełmie. Murowany dom z czerwonej cegły (tzw. klocek) z fontanną na podwórzu. Gdy rozgrywały się w nim mrożące krew w żyłach sceny, M. byli w Niemczech. Tym razem wyjechali na zbiór winogron. Miało ich nie być trzy tygodnie.
W domu, poza rodzeństwem i babcią, przebywał bliski kuzyn Radek G., uczeń szkoły zawodowej w Krasnymstawie. Przyjechał po paprykę (M. mieli szklarnię) dzień przed tragedią i został na noc. W środę rano nastolatkowie wyszli do szkoły. 14–letni Sebastian M. pojechał autobusem do centrum miasta razem z ciotecznym bratem. Dwa lata starsza Sylwia, uczennica LO, udała się na zajęcia rowerem. W domu została babcia. Krzątała się po kuchni, obierała jabłka na przetwory. Wychodzące z domu wnuki, żegnając się z radosną i pogodną staruszką nie przypuszczały, że widzą ją po raz ostatni.
Około południa jako pierwszy do domu wrócił Sebastian. Zwolnił się z ostatnich czterech godzin, bo źle się poczuł, bolała go głowa. Otworzył kluczem pierwsze drzwi, prowadzące na werandę. Zdziwiło go, że zamek był przekręcony tylko raz (babcia zawsze przekręcała go dwa razy). Po wejściu do środka zobaczył, że drzwi prowadzące z werandy na korytarz są lekko uchylone. Już na dobre zaniepokojony przekroczył próg i stanął jak wryty. Korytarz był cały w mące. Chłopak zebrał się na odwagę i zrobił krok dalej. Mieszkanie wyglądało, jakby przeszedł przez nie huragan. Wszystko poprzewracane do góry nogami, ubrania, książki, naczynia walały się po podłodze. Wersalki były rozbebeszone, szafki pootwierane, szuflady wysunięte, drzwiczki od zamrażalnika wyrwane. Wszystko posypane mąką, cukrem i proszkiem do prania.

– Babciu, gdzie jesteś? – chłopak próbował zlokalizować staruszkę, ale kobieta nie odpowiadała. Przerażony, wybiegł z mieszkania i od sąsiada zadzwonił na policję.

Marki pod stanikiem

 Na podłodze leżały banknoty 50 i 100 złotowe. Dlaczego nimi pogardzili? Pewnie szukali niemieckich marek. Wszędzie leżały puste pudełka po proszkach i płynach Lenor, Ariel, Ajax, Domestos – produkty takich marek w tamtych latach były u nas raczej rzadkością, dopiero wchodziły na polski rynek. Do kraju przywozili je wyjeżdżający na saksy do Niemiec.

1

Gdy policjanci dotarli na piętro, okazało się, że nie było to zwykłe włamanie, ale morderstwo na tle rabunkowym. W pokoju ujawniono zakrwawione i posypane proszkiem zwłoki staruszki. Kobieta leżała na boku. Była skrępowana, na szyi miała zaciśnięty pasek od podomki.

Na miejsce wezwano grupę operacyjno – dochodzeniową. Technicy kryminalistyczni zabezpieczali ślady linii papilarnych, robili zdjęcia miejsca zbrodni. Na rozsypanym proszku leżało narzędzie zbrodni – dziadek do orzechów z plamami w kolorze brunatnym. Zaczęły się pierwsze przesłuchania świadków, które trwały do późnych godzin nocnych. Śledczy nie mieli wątpliwości – było to morderstwo na tle rabunkowym. Już ze wstępnych oględzin zwłok wynikało, że kobieta została uduszona. Bandyci prawdopodobnie usiłowali wyciągnąć od niej informację, gdzie domownicy trzymają pieniądze, bowiem ciało denatki nosiło ślady maltretowania. Kobieta miała dwie rozległe rany tłuczone głowy, bruzdę wisielczą na szyi, na zewnętrznych powierzchniach dłoni rany cięte, a na opuszkach palców i uszach rany miażdżone. O tym, że przed śmiercią była torturowana, świadczył też fakt, że była skrępowana a na szyi miała zawiązany pasek, co nasuwało wniosek, że była duszona. Podczas sekcji zwłok, biegły patolog stwierdził wykręcenie stawu łokciowego lewej ręki. Staruszka doznała silnych urazów głowy, które skutkowały powstaniem złamań kości czaszki i stłuczeniem mózgu. Co było przyczyną zgonu? Z opinii Zakładu Medycyny Sądowej w Lublinie wynikało, że był zbieg mechanizmów, z których każdy mógł doprowadzić do śmierci. Rany miażdżone małżowin usznych i opuszek palców mogły powstać na skutek ich zgniatania np. dziadkiem do orzechów, który został znaleziony w pokoju babci.

Na stole sekcyjnym okazało się też, że babcia miała pieniądze przy sobie. Pod stanikiem w zawiniętej chustce ukryła 650 tys. zł i 100 marek.

Sprawcy zabrali m.in. pieniądze w kwocie 950 marek niemieckich, złotą biżuterię, radiomagnetofon Panasonic, lornetkę, radioodtwarzacz – na ogólną wartość 35 mln starych złotych. Policjanci nie mieli wątpliwości, że rozsypany proszek miał na celu uniemożliwienie psu podjęcie tropu.
Babcia znała mordercę?
 Oględziny miejsca zbrodni pozwoliły na ustalenie, że sprawcy musieli wejść do mieszkania przez otwarte drzwi lub zostali przez ofiarę wpuszczeni. Na drzwiach i oknach nie stwierdzono żadnych śladów świadczących o włamaniu. Było to między godzinami 8.00 – 11.00.
– Babcia nigdy obcych nie wpuszczała do domu. Jedynie rodzinę i bliskich znajomych – tłumaczyła na policji wnuczka.
Przesłuchania kolejnych świadków rzucały nowe światło na sprawę. 37– letni sąsiad zeznał, że tragicznego dnia widział na posesji M. dwie osoby.
– Umówiłem się z żoną, że zawiozę ją do lasu na grzyby. Przed 10  przyjechałem swoim maluchem pod dom. Będąc około 10 metrów przed bramą wjazdową prowadzącą na posesję M., zauważyłem dwie osoby, dziewczynę i chłopaka. Byli już na posesji. Brama wjazdowa i furtka były zamknięte. Widziałem przez moment, jak ten chłopak zamykał furtkę. Wydaje mi się, że była to osoba w wieku 12 -14 lat. Włosy koloru ciemny blond, kręcone, średniej długości. Wydaje mi się, że chłopak miał związany wstążeczką ogonek. Dziewczyna była wyższa od niego. Blondynka, miała włosy do ramion – zeznał.
Pojawiały się kolejne informacje. Mieszkający w pobliżu 69-letni rencista powiedział policjantom, że feralnego dnia o godzinie 8 wybrał się rowerem po mleko. – Jak wracałem do domu, to przy ich ganku stało dwóch mężczyzn w wieku około 30 lat. Jeden z nich, jak mnie zobaczył, to schował się za ganek. Był niski, miał może ze 160 centymetrów wzrostu. Włosy czarne, nie ostrzyżone, jakby co najmniej rok do fryzjera nie chodził. Miał jasną marynarkę. Ten drugi był wyższy i starszy. Rosłe chłopisko. Włosy czarne czesane do góry. Na oko ze 43 lata. Chyba nie miał zębów, bo policzki miał zapadnięte. Gdy tak stali, pies mało łańcucha nie urwał, tak ujadał.

Inni świadkowie wskazywali, że na tydzień przez włamaniem, na przystanku tuż przy posesji M. całymi dniami przesiadywał około 20 -letni chłopak (blondyn czesany na bok).

Halo, nadaje Sylwia

 W kręgu podejrzanych byli niemal wszyscy. Przeszukania – pod  kątem kradzieży radiomagnetofonu, lornetki, biżuterii – odbywały się w domach najbliższej rodziny, jak i znajomych. Bez skutku.

Początkowo głównym podejrzanym był 33-letni Ukrainiec z Lubomla, znajomy rodziny. Gdy przyjeżdżał do Polski, przychodził do M., zostawiał swoje rzeczy. Ale nie nocował. Na ul. Rejowieckiej był na dzień przed morderstwem. Zabrał swoje rzeczy i powiedział, że jedzie do Lublina szukać pracy. Zostawił dokumenty i adres, gdzie w razie potrzeby będzie można go znaleźć. Dzięki temu policja jeszcze tego samego dnia zatrzymała Ukraińca, który jak się okazało miał alibi. Wynajął się do pracy – malował mieszkanie u pewnej dziewczyny na lubelskich LSM-ach.

Inny trop prowadził do grupy młodych osób „nadających” drogą radiową – bawiących się radiem CB. Marek, 17–letni uczeń Zasadniczej Szkoły Budowlanej w Chełmie, znał się z 16 –letnią Sylwią M. Spotykali się na stopie koleżeńskiej. Podobnie jak M., również on był świadkiem Jehowy. Namówił dziewczynę, by kupiła sobie radio CB.

– To świetna rzecz – przekonywał Będziesz miała kontakt ze światem.

Sylwia namówiła brata, który sfinansował połowę kosztów urządzenia. We trójkę pojechali do sklepu Miraż i kupili co trzeba. Chłopak obiecał, że jak tylko skrzyknie kumpli do pomocy przy montażu, to da znać.

– Słuchajcie, będzie nowa stacja, nadawać będzie koleżanka Sylwia – informował przez CB. I drogą radiową prosił znajomych o przysługę. Gdy miał już kilku chętnych do pomocy, podał im adres i termin. Umówili się na sobotę, 25 września. W tym czasie babci nie było w domu. Pojechała do Bończy, aby skończyć kopanie ziemniaków. Nie było jej cały weekend. Montaż anteny zajął im kilka godzin. Po wykonanej pracy, Sylwia postawiła piwo.

„Radiowcy”, montując antenę mieli okazję zorientować się w sytuacji majątkowej domowników. Poznali też rozmieszczenie poszczególnych pomieszczeń. Śledczy jednak wykluczyli ich udział w zbrodni.

Pod koniec marca 1994 roku śledztwo zostało umorzone, z powodu niewykrycia sprawców. Nie znaczy to, że sprawa zabójstwa Heleny G.  trafiła na półkę. Zajmują się nią policjanci z Archiwum X Komendy Wojewódzkiej Policji w Lublinie. Sprawcy nie mogą zatem spać spokojnie. Na ich schwytanie śledczy mają czas do 2023 roku. Karalność za zabójstwo, ustaje po 30 latach od jego popełnienia.
Aneta Urbanowicz

Zobacz również: