Pękalski w czasie wizji lokalnej

Wiele wskazuje na to, że za zabójstwem 24-letniej studentki pedagogiki specjalnej UMCS w Lublinie stoi Leszek Pękalski, zwany „wapirem z Bytowa”. Problem w tym, że sąd nie był w stanie mu tego udowodnić. Może po latach, dzięki nowoczesnym technikom kryminalistycznym, uda się doprowadzić mordercę Jolanty T. przed oblicze sprawiedliwości i wymierzyć mu karę, na jaką zasłużył.

 Jolanta T. miała 24 lata, właśnie kończyła studia – pedagogikę specjalną na UMCS, marzyła o pracy z osobami upośledzonymi umysłowo. Chciała im pomagać, wspierać swoją wiedzą i umiejętnościami. Była niską szatynką. Mieszkała razem z dwiema współlokatorkami w akademiku „Helios” na miasteczku akademickim w Lublinie. Niestety na swojej drodze spotkała niewłaściwego człowieka. Mordercę. Dewianta seksualnego.

Gdzie jesteś Jolu?

 Był wtorek, 22 stycznia 1991 r., Jola nie wróciła do akademika na noc. Nigdy jej się to nie zdarzało. Zawsze informowała koleżanki, gdzie idzie i o której wróci. Tak było również tego dnia. Gdy wychodziła z pokoju, zostawiła wiadomość: „Jestem u Doroty na LSM-ie. Wrócę ok. 21. Jolka” – napisała na białej kartce papieru i wyszła.

Minęła godz. 21, 22, wybiła północ. Jolka nadal nie wracała.

Zaniepokojone jej nieobecnością, współlokatorki pocieszały się wmawiając sobie, że pewnie postanowiła zostać u koleżanki na noc.

Jednak, gdy rano Joli nadal nie było, dziewczyny postanowiły jej szukać.

Najpierw zadzwoniły do Doroty.

– Czy jest Jolka u ciebie?

– Nie. Wczoraj była, ale o godz. 21 wyszła. Mówiła, że jest zmęczona, że chce jak najszybciej wrócić do akademika i położyć się spać. A co, nie wróciła? – Dorota, koleżanka Joli z roku, mieszkająca w bloku przy ul. Leszka Czarnego, nie ukrywała zdziwienia.

Po tych słowach, dziewczyny zaniepokoiły się już na dobre. Powiadomiły portierkę z akademika, kolegów z akademika i rodziców Joli. Dzwoniono po szpitalach, znajomych. Wszystko na nic. W końcu koleżanki poszły na komisariat policji.

Ale oficjalne poszukiwania rozpoczęły się dopiero 24 stycznia, gdy ojciec Jolanty T. zgłosił zaginięcie córki.

 Zwłoki pod papą

Policjanci niemal minuta po minucie odtworzyli ostatnie godziny jej życia.

Z relacji koleżanki Jolki wynikało, że dziewczyna wyszła od niej o godzinie 21. Jednak do akademika nigdy nie dotarła. Oznaczało to, że coś musiało się jej przydarzyć w drodze – między ulicą Leszka Czarnego a akademikiem Helios. Funkcjonariusze wielokrotnie podążali trasą, którą mogła wracać Jolanta. Penetrowali teren wokół miasteczka akademickiego, park, teren byłej jednostki wojskowej.

Mijały kolejne dni, a Jola jakby zapadła się pod ziemię. Obszar poszukiwań coraz bardziej się rozszerzał. Kilka policyjnych ekip przeczesywało zarośla, pustostany, trudno dostępne garaże, parkingi, piwnice, śmietniki, zsypy w wieżowcach, kanały ciepłownicze. Żadnych śladów, które mogłyby doprowadzić mundurowanych do celu.

Po sześciu dniach nastąpił przełom. 28 stycznia około godziny 14, przy ogrodzeniu byłej strzelnicy wojskowej, przyległym do miasteczka akademickiego w rejonie ulicy Czwartaków i Alei PKWN (obecnie ul. Głębokiej), policjanci natrafili na ślady krwi na śniegu i mały odłamek kości. 50 metrów od tego miejsca znaleźli męską chustkę do nosa, na której były widoczne ślady wycierania krwi. Policjanci udali się w kierunku siatki drucianej okalającej teren jednostki. Zauważyli otwór, przez który przeszli na drugą stronę. W zaroślach w odległości około 5 metrów od ogrodzenia – w zagłębieniu terenu – dokonali makabrycznego odkrycia. Przykryte czterema kawałkami przyprószonej śniegiem czarnej papy, leżały zwłoki poszukiwanej studentki. 100 metrów dalej znaleziono jej torbę jutową na zakupy.

W Lublinie zapanowała psychoza strachu. Studentki bały się same chodzić po miasteczku akademickim. Rodzice bali się o swoje córki, chłopcy o swoje dziewczyny.

 Obnażona i pobita

Dziewczyna leżała na brzuchu. Miała na sobie jesionkę, podkoszulkę brązowy sweter i czarną spódnicę. Była pozbawiona dolnej części garderoby – nie miała majtek, rajstop, butów. Miseczki biustonosza miała podciągnięte powyżej piersi. Wszystko wskazywało na to, że studentka została zamordowana na tle seksualnym.

Nazajutrz przeprowadzono sekcję zwłok. Biegły patolog z Zakładu Medycyny Sądowej AM w Lublinie stwierdził, że przyczyną zgonu Jolanty T. były rozległe obrażenia mózgu. Denatka była co najmniej trzykrotnie uderzona w tył głowy, w wyniku czego nastąpiło złamanie czaszki. Miała otarcia naskórka na czole, krwawe wylewy wokół pach, co może wskazywać na to, że morderca ciągnął swoją ofiarę trzymając ją pod pachami.

Biegli wskazali również na inny, dosyć istotny fakt. Otóż plamy opadowe stwierdzono również na grzbietowej powierzchni ciała (gdy znaleziono zwłoki były one ułożone na brzuchu). Oznaczało to, że bezpośrednio po śmierci przez kilka godzin zwłoki leżały na plecach. Ktoś musiał je zatem obrócić. Czy morderca wrócił na miejsce zbrodni, by ponownie zaspokajać swoje chore żądze?

Biegli nie rozstrzygnęli jednoznacznie, czy z Jolantą odbyto stosunek płciowy. W wyniku badań mikroskopowych wymazów z pochwy i odbytu, nie stwierdzono w nich obecności plemników. Ale na możliwość odbycia stosunku wskazują okoliczności znalezienia zwłok, a zwłaszcza zabrudzenia na udach, w otoczeniu narządów płciowych, pęknięcia błony śluzowej w obrębie wejścia do pochwy, a także nadgryzione usta. Mechaniczne uszkodzenia na narządach rodnych bez krwawych podbiegnięć, świadczą o tym, że mogły powstać już po śmierci. Z pewnością Jola walczyła ze swoim oprawcą. Miała połamane paznokcie na palcach wskazującym i środkowym. A wyskrobiny spod innych paznokci przypominały krew.

Atakował studentki

 Jak się okazało, morderca kilkadziesiąt minut przed zabójstwem Jolanty zaatakował też inne dziewczęta. Te jednak miały więcej szczęścia. Magda – studentka I roku geografii – była zakwaterowana w akademiku Helios. Między godziną 20.00 a 20.15, razem z koleżanką ze studiów wracały do akademika. Przy ulicy Sowińskiego zaatakował je nieznajomy mężczyzna.

– Byłyśmy na uczelni do późnych godzin. Miałyśmy zaliczenia z kartografii. Gdy byłyśmy na schodkach przy parku, zobaczyłyśmy młodego mężczyznę. Wyprzedził nas na około dwa – trzy metry, po czym nagle odwrócił się i skierował w naszą stronę. Schody były wąskie więc, żebyśmy mogli się minąć, cofnęłam się i szłam chwilę za koleżanką. Gdy Beata przechodziła obok tego faceta, nie zaczepił jej. Ale, gdy ja znalazłam się tuż przy nim, schylił się i złapał mnie za nogę, a następnie popchnął tak, że się przewróciłam. Po czym pochylił się nade mną i złapał za szalik. Zaczęłam się szarpać, złapałam za drugi koniec szalika i wyrwałam mu go z ręki. Pamiętam, że Beata krzyczała i prosiła, aby zostawił mnie w spokoju. W pewnym momencie ten mężczyzna zamachnął się, tak jakby chciał mnie uderzyć. Ale chyba się rozmyślił, spokojnym krokiem sobie poszedł. Trwało to kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund – relacjonowała na policji studentka.

Jak się okazało, ten sam mężczyzna kilkanaście minut później zaatakował kolejne trzy studentki. Były w grupie i to pewnie je uratowało.

Szły z Instytutu Geografii w stronę akademików, gdy minął ich dziwny mężczyzna. Początkowo nie zwracały na niego uwagi, ale szybko zorientowały się, że on cały czas idzie za nimi. W parku obok Akademickiego Centrum Kultury „Chatki Żaka” dogonił je.

– W pewnym momencie zatrzymał się, stanął na środku alejki, rozpiął kurtkę i powiedział „chcecie polizać”. Nie był jednak obnażony. Zamarłyśmy z przerażenia, nie wiedziałyśmy co robić. Wtedy postanowiłam go wyminąć. Gdy przechodziłam obok, chwycił mnie obiema rękami za ramiona, a potem próbował złapać za udo. Dziewczyny zaczęły krzyczeć. On nic sobie z tego nie robił, uderzył mnie ręką w ramię i chciał zadać cios w głowę, ale zrobiłam unik, potknęłam się i upadłam. Wtedy ten facet uciekł w kierunku Akademickiego Ośrodka Sportu – zeznała na policji studentka.

A stamtąd jest już bardzo blisko do miejsca, gdzie została zamordowana Jola.

Dziewczyny dokładnie opisały rysopis tego mężczyzny. Miał około 24 – 26 lat. Był szczupły, średniego wzrostu, włosy koloru ciemnego, krótkie, w nieładzie, częściowo sterczące na boki. Miał na sobie kurtkę dżinsową. Co ciekawe, nie było od niego czuć alkoholu. Poruszał się w sposób charakterystyczny – jego ruchy były nieskoordynowane: – Miał taki kaczy chód – mówiły.

Najprawdopodobniej mordercę widziały też dwie studentki ekonomii, które wyszły pobiegać. Gdy wracały z treningu, ulicą Czwartaków – od strony Domu Studenckiego „Ikar” – schodził jakiś mężczyzna. Była godz. 21.05.

Jego krok był szybki, energiczny.

– Ja się go boję. On jest jakiś zdenerwowany – Renata była przerażona. Złapała koleżankę za ramię. Gośka poczuła silny uścisk przyjaciółki.

Zachowanie tego mężczyzny było nietypowe. Rozglądał się na boki, zwalniał, jak gdyby wahał się, czy iść dalej. Nerwowo poruszał rękami.

Dziewczyny widziały, że skręcił na ścieżkę obok byłej jednostki wojskowej i stacji trafo. W pewnym momencie zatrzymał się i pochylił. Co robił?

Żyła nauką

 Jola pochodziła spod Parczewa. Była na 5 roku – wybrała specjalizację oligofrenopedagogikę. Chciała pracować z osobami upośledzonymi umysłowo. Należała do katolickiej wspólnoty „Wiara i Światło” pomagającej osobom niepełnosprawnym i ich rodzinom, zwanej ruchem Muminkowym. Opiekowała się upośledzonymi umysłowo. Właśnie skończyła pisać pracę magisterską o modyfikowaniu obrazu siebie w oparciu o przynależność do grupy „Wiara i Światło”.

– Jolka była bardzo lubiana. Towarzyska, uczciwa, punktualna, uczynna, zawsze służyła pomocą. Miała wielu przyjaciół – tak wyrażali się na jej temat znajomi. Była też skryta. Marzyła o tym, by po studiach podjąć pracę w Ośrodku Dziennego Pobytu Upośledzonych na LSM.

Rodzice widzieli córkę po raz ostatni w niedzielę, 20 stycznia. Dziewczyna przyjechała do domu w środę, by w spokoju poświęcić się pracy naukowej (prowadziła na uczelni jakieś badania, robiła testy). Wykłady miała tylko w poniedziałki.

– Gdy dowiedziałem się, że córka nie wróciła na noc do akademika, od razu pomyślałem, że nie żyje. Jola zawsze mówiła, gdzie się wybiera i o której godzinie wróci. Była spokojną osobą, z nikim się nie kłóciła, nikomu nie ubliżała. Od szkoły podstawowej była wzorową uczennicą. Chciała pomagać upośledzonym. Czasami przywoziła do nas do domu niepełnosprawnych. Nie chodziła na dyskoteki, ani zabawy, nie miała chłopaka. Mężczyźni jej nie interesowali. Tylko nauka i książki – mówi ojciec zamordowanej.

Obślizgłe dłonie

 Bardzo dużo do śledztwa wniosły zeznania Jana K., muzyka, rencisty, który prowadził zajęcia w Zespole Pieśni i Tańca Akademii Rolniczej i zespole Tańca Ludowego UMCS. Mężczyzna zwrócił uwagę na publikowane w prasie dwa portrety pamięciowe domniemanych sprawców.

– Gdy je zobaczyłem, to aż krzyknąłem do żony, że ja jednego mężczyznę, tego o ciemnych włosach poznaję. Opowiedziałem jej, w jakich okolicznościach go spotkałem. Żona kazała mi zgłosić się na policję. Miałem wtedy dodatkowe pilne prace domowe, tapetowałem mieszkanie i nie miałem czasu. Dopiero 15 lutego przyszedłem. Sprawdziłem moje grafiki zajęć z członkami zespołu i wiem na 100 procent, że zdarzenie to było 22 stycznia – wyjaśniał.

Muzyk dokładnie opowiedział, co wydarzyło się w dniu zaginięcia Joli. Był wtedy na zajęciach z solistami w Domu Studenckim „Eskulap”. Po godzinie 18.00 wyszedł z domu na LSM. Na ulicy Wileńskiej zauważył idącego przed nim, w tym samym kierunku, mężczyznę. Gdy dzieliło ich kilka kroków, nieznajomy ni stąd ni zowąd zagadnął:

– A pan to do pracy, czy z pracy?

Okoliczności tego pytania wydały się Janowi K. nieco dziwne. Był wieczór, ciemna alejka, niepokojąco wyglądający mężczyzna na siłę próbujący zagaić rozmowę. To nie wróży niczego dobrego – pomyślał i odpowiedział: – Tak się składa, że do pracy.

– A ja jestem w trakcie poszukiwania pracy – odparł nieznajomy, gdy dochodzili do skrzyżowania ul. Wileńskiej z Al. PKWN. – Na rencie jestem, ale mam tylko na rok. Boję się, że mi ją zabiorą – dodał.

– Ja też jestem rencistą – od niechcenia poinformował go muzyk.

Szli razem aż do wejścia do Akademickiego Ośrodka Sportu. Tam się pożegnali.

– Pamiętam, że ten mężczyzna miał mocno spoconą i obślizgłą dłoń – zeznał na policji muzyk – Ewidentnie chciał ze mną nawiązać rozmowę, ale ja nie byłem zbytnio zainteresowany. Odpowiadałem mu na pytania raczej od niechcenia. Miał charakterystyczny sposób mówienia. Poza tym poruszał się inaczej. Jego chód był lekko kołyszący z przemieszczaniem się tułowia, taki kaczy chód. Miał czapkę z daszkiem typu kominiarka.

Mijały kolejne miesiące, i nic. Pod koniec marca w słynnym kryminalnym programie telewizyjnym 997 pokazano portrety pamięciowe poszukiwanych mężczyzn. Pojawiali się kolejni świadkowie. Emerytka z Lublina zeznała, że w sierpniu 1991 roku, będąc na mszy w klasztorze Jasnogórskim zwróciła uwagę na około 30-letniego mężczyznę, który bardzo dziwnie się zachowywał. Interesował się wyłącznie uczestniczącymi w nabożeństwie kobietami. Dotykał je w okolice bioder i ud.

– Gdy przyjrzałam mu się dokładniej, doszłam do wniosku, że jego twarz już gdzieś widziałam. Skojarzyłam go z jednym z portretów pamięciowych pokazywanych w telewizji lubelskiej w związku z zabójstwem studentki. Po mszy powiedziałam o tym służbom porządkowym a oni policji – mówiła śledczym.

Ale jej zeznanie, jak i wielu innych osób, nie przyczyniło się do ujęcia sprawcy.

Wampir w Lublinie

 W sylwestra 1991 roku, śledztwo w sprawie zabójstwa Jolanty T. zostało umorzone wobec niewykrycia sprawcy. Ale niespodziewanie po kilku latach sprawa wróciła. W czerwcu 1994 roku śledztwo zostało podjęte na nowo. Ale już przez inną jednostkę – prokuraturę wojewódzką w Słupsku. Śledczy z Pomorza zatrzymali sprawcę.

Pojawiło się bowiem podejrzenie, iż Leszek Pękalski – zwany „Wampirem z Bytowa” – w swoich morderczych podróżach dotarł również do Lublina. Rozpoznało go wielu świadków. Ten, na pierwszy rzut oka wstydliwy, dobroduszny i ciągle szukający żony chłopak, miał być seryjnym mordercą. Ale czy to on zabił Jolantę T., studentkę UMCS?

Pękalski został zatrzymany w grudniu 1992 roku pod zarzutem zabójstwa na tle seksualnym 17 –letniej Sylwii R. z Darłowa, które miało miejsce 27 czerwca 1991 roku (blisko pół roku po zabójstwie Jolanty T.)

Półtora roku śledczy nie mogli wpaść na jego trop. Z pomocą przyszedł im przypadek. Sekretarka Prokuratury Rejonowej w Bytowie skojarzyła dwa przestępstwa popełnione w lecie 1991 roku (gwałtu i morderstwa). Połączyła fakty i wyszło jej, że sprawcą może być ten sam człowiek. Otóż na początku lipca 1991 roku na policję zgłosiła się 40 -letnia kobieta, która została zgwałcona niedaleko wsi Osieki. Przeżyła i rozpoznała sprawcę. Był to, dobrze jej znany młody chłopak spod Bytowa, Leszek Pękalski (wówczas 26 l.). Policja zatrzymała zboczeńca. W listopadzie 1992 roku sąd skazał go na karę dwóch lat pozbawienia wolności w zawieszeniu.

Śledczy, niczym po nitce do kłębka dotarli do Pękalskiego. Mężczyzna przyznał się do zabójstwa Sylwii R., i ku zdumieniu funkcjonariuszy, sam zaczął opowiadać mrożące krew w żyłach historie swoich morderczych podróży po kraju. Przyznawał się do około 90 zabójstw. W ten sposób śledczy ze Słupska dotarli do Lublina. Postanowili ponownie przeanalizować wyniki umorzonego wcześniej śledztwa.

 Poznali go świadkowie

Przesłuchiwany w charakterze podejrzanego Pękalski przyznał, iż w 1991 roku był w Lublinie: Podrywałem dziewczyny w akademiku. Wiem, że to był akademik, bo jakaś dziewczyna mi o tym powiedziała (chodziło o Dom Studenta Zaocznego przy ul. Głębokiej – przyp. red.) – wyjaśniał śledczym.

Następnym krokiem prokuratury było skonfrontowanie Pękalskiego z osobami, które mogły go rozpoznać. Świadkom zeznającym w sprawie zabójstwa Jolanty T., którzy w styczniu 1991 roku widzieli dziwnie wyglądającego mężczyznę, pokazano film przedstawiający 4 mężczyzn. Główni świadkowie rozpoznali mężczyznę z nr 3 (był to Pękalski). Jedni byli przekonani na 100 procent, inni mówili o dużym podobieństwie.

– Mężczyzna, który trzyma tabliczkę z numerem 3, przypomina mi najbardziej napastnika, który nas zaatakował w parku. Tyle, że wtedy ten człowiek był znacznie szczuplejszy. Na filmie jest otyły. Miał charakterystyczny wzrok, człowieka obłąkanego. Patrzył spod byka. To znaczy patrzył na ziemię, a jednocześnie zerkał na boki. Miał sylwetkę pochyloną do przodu – zeznała jedna ze studentek UMCS.

Żadnych wątpliwości nie miał Jan K., muzyk, który feralnego dnia idąc na zajęcia do akademika spotkał najprawdopodobniej mordercę Joli.

– Rozpoznaję go z całą stanowczością. Po wzroście i sposobie chodzenia. Rozpoznałem też jego głos. Jestem muzykiem i mam wyczulony słuch. Faktem jest, że był wtedy szczuplejszy – mówił.

Policjanci okazali świadkom również tablice poglądowe ze zdjęciami 8 mężczyzn. Zdjęcia były robione zaraz po zatrzymaniu Pękalskiego, wyglądał na nich szczuplej niż na filmie. Świadkowie od razu wskazywali na niego.

W sierpniu 1994 roku doszło do spotkania Pękalskiego i Jana K. Muzyk ponownie rozpoznał go po sylwetce i po głosie. Gdy na zakończenie okazania podali sobie dłonie, powiedział: Ten sam uścisk dłoni. Pamiętam, że on podawał rękę nie jak mężczyzna, nie ściskał dłoni – zeznał.

Poza tym Pękalskiego rozpoznał profesor Akademii Medycznej w Lublinie. Zeznał, iż 24 stycznia 1991 roku jechał z nim autobusem miejskim. Wówczas miał on zaczepiać jakąś dziewczynę: – Był niechlujnie ubrany, miał kominiarkę. Cuchnął brudem, miał kilkudniowy zarost, poogryzane paznokcie. Rękami wykonywał nieskoordynowane ruchy – mówił podczas okazania.

Oznaczało to, że Pękalski był w Lublinie co najmniej 2 dni.

Był podniecony

 Leszek Pękalski przyznał się do zabójstwa Jolanty T. W sierpniu 1994 roku przeprowadzono eksperyment śledczy w Lublinie z jego udziałem. Podczas wizji lokalnej opisywał i pokazywał, jak ją mordował.

– Dzisiaj jestem trochę zdenerwowany, bo zostałem źle potraktowany przez współosadzonych z celi, i funkcjonariusza, który nazwał mnie wampirem – w ten sposób zaczął makabryczną opowieść. – Nie pamiętam, że byłem w Lublinie. Wiedziałem tylko, że zabiłem młodą dziewczynę w pobliżu domów akademickich. Dojechałem tam pociągiem. Na pewno nie kupowałem biletu, bo wówczas zapamiętałbym nazwę miasta. Wysiadłem przypadkowo na stacji. Potem poszedłem prosto przed siebie. Chodziłem po mieście i trafiłem prosto na te akademiki. Pamiętam, że przed zabójstwem zaczepiłem mężczyznę w wieku około 40 lat. Był szczupły, wyższy ode mnie, w okularach, czysto i elegancko ubrany, z teczką typu aktówka (chodziło mu pewnie o Jana K. – przyp. red.). Idąc z nim rozmawiałem. Była to zima. Ubrany byłem w ciemnozieloną kurtkę z podpinką. Był wieczór, pamiętam, że paliły się światła. Teren był górzysty, były jakieś skarpy. Zabójstwa dokonałem w jakimś parku, były tam zarośla, chwasty. W pobliżu była ruchliwa ulica. Rosły tam duże drzewa. Ona szła do góry ścieżką, ale to nie były schody. Stałem w krzakach z zamiarem zaatakowania kogoś. Byłem bardzo podniecony. Zobaczyłem, że dziewczyna idzie pod górę. Żelazną rurkę miałem już wcześniej przygotowaną. Znalazłem ją w okolicy jakieś 30 minut wcześniej. Gdy była na mojej wysokości od razu zaatakowałem. Uderzałem ją w głowę i plecy kilka razy. Wzywała pomocy, ale zaraz po moich ciosach padła. Potem przeciągnąłem ją w inne miejsce, trzymając pod pachami. Ale pamiętam, że przeciągałem ją dwa razy. Miałem wrażenie, że w pierwszym miejscu nie było bezpiecznie, dlatego przeciągnąłem ją dalej za ogrodzenie z siatki. Nie pamiętam, czy ją rozebrałem do naga. Byłem mocno zdenerwowany – opowiadał śledczym.

Wizja lokalna rozpoczęła się na dworcu PKP. Pękalski dokładnie wskazywał policjantom, którędy mają jechać, by dotrzeć do celu, czyli do parku akademickiego.

– Pamiętam, że w ogrodzeniu z siatki była dziura, przez którą ciągnąłem zwłoki na jakiś dziki zarośnięty teren. Zwłoki ukryłem niedaleko ogrodzenia. Byłem wtedy bardzo podniecony. Szczegółów nie pamiętam, nie zdawałem sobie sprawy, że kiedyś będę ścigany i będą mnie o to pytać – mówił z rozbrajającą szczerością.

Twierdził, że noc spędził w Lublinie, w innym parku, a następnie wyjechał pociągiem do Gdyni.

Winne chore żądze

Prokuratura nie miała łatwego zadania. Pękalski przyznał się do 90 zabójstw. Z jego relacji wynikało, że zbrodniczy proceder rozpoczął w 1982 roku. Opowieści Pękalskiego mroziły krew w żyłach. W jednych przypadkach podawał fakty i szczegóły, jakie mógł znać tylko morderca. W innych plątał się w wyjaśnieniach. Nie wszystkie jego krwawe opowieści trzymały się kupy. Niektórych zbrodni nie mógł popełnić, ponieważ miały miejsce w tym samym czasie, w odległych krańcach kraju.

Ostatecznie Prokuratura Wojewódzka w Słupsku oskarżyła go o 17 zabójstw, w tym studentki UMCS. Z opinii Centralnego Laboratorium Kryminalistyki KGP wynikało, że włosy znalezione na garderobie Jolanty T. znajdują swe odpowiedniki wśród włosów porównawczych pobranych z głowy Pękalskiego.

Postępowanie dowodowe trwało miesiącami, liczba teczek z aktami tej sprawy rosła (sprawa lubelska liczy ok. 10 tomów). Biegli psycholodzy, psychiatrzy, seksuolodzy wydawali kolejne opinie. Wszystkie zarzucane mu czyny związane były z uzyskaniem satysfakcji seksualnej. Pękalski miał zaburzoną sferę seksualną. Nic nie było w stanie powstrzymać jego popędu. Zresztą sam mówił, że nie radzi sobie z tym. Dlatego przez całe dorosłe życie jedynym jego celem było znalezienie żony. Dziewczyny jednak bardziej mu współczuły, niż pożądały.

W trakcie procesu zboczeniec odwołał swoje zeznania. Ówczesne techniki kryminalistyczne nie pozwalały na przeprowadzenie badań DNA. Jak się później okazało, w czasie śledztwa nie uniknięto również błędów. Niektóre ślady w miejscach przestępstw były źle zabezpieczone. W grudniu 1996 roku zapadł wyrok: 25 lat więzienia. Sąd oddalił szesnaście z siedemnastu postawionych dewiantowi zarzutów zabójstwa. Pękalski został skazany tylko za jedno morderstwo – Sylwii R. W świetle prawa nie można go nazywać seryjnym mordercą. Pękalski wyjdzie na wolność w 2017 roku.

Chyba, że wcześniej znajdą się dowody przeciwko niemu. Pracują nad tym policjanci z Archiwum X KWP w Lublinie. Laboratorium Kryminalistyczne KWP bada próbki DNA pobrane z ubrań Jolanty T.

Aneta Urbanowicz

Zobacz również: