Zadał dwa, trzy ciosy w brzuch. Ostrze wbijało się mocno i głęboko, po rękojeść. Gdy stwierdził zgon postanowił pociąć ciało pilą spalinową. Najpierw lekko przyłożył piłę, żeby zobaczyć, jak tnie. Po chwili zaczął ćwiartować zwłoki. Potem mówił, że nie jest w stanie logicznie wytłumaczyć, dlaczego dokonał tak przerażającej zbrodni.

Był wieczór 15 października 2010 roku. 30-letni Grzegorz W. wracał z Rybnika do swego mieszkania na osiedlu przy ul. Wróbli w Katowicach. Widoczność nie była najlepsza. Jego domek stał pierwszy, w drugim rzędzie.
Rodzice już od dawna chcieli, aby się usamodzielnił. Matka, 58-letnia Lidia W., może trochę mniej niż ojciec, 59-letni Eugeniusz Wróbel. Siostry – o rok starsza od Grzegorza Maria i trzy lata od niego młodsza Małgorzata – były już na swoim. Miały mężów. Starsza mieszkała w Tychach. Młodsza wraz z mężem pozostała z rodzicami w Rybniku. Mieszka obok, w nieco niższym domku, wybudowanym na tej samej posesji.
Grzegorz w końcu się usamodzielnił. Żony jednak nadal nie miał. Rzadko odwiedzał rodzinny dom w Rybniku.

Przygotował niespodziankę

Wracając tego wieczora do domu, zauważył z daleka policjantów. Mógł się ich przecież spodziewać, ale nie tak szybko. Oni go nie dostrzegli. Wykorzystał ten fakt i skręcił w pierwszy rząd domków, zjeżdżając przy pierwszym z nich pod pojemnik ze śmieciami.
Wyskoczył z – pożyczonego od siostry – opla corsy i podbiegł do bagażnika. Podniósł klapę. Wyciągnął owiniętą w koc ręczną piłę spalinową do cięcia drewna. Wyjął też swoje sztruksowe spodnie oraz bluzę. Wszystko wrzucił do jednego z pojemników. Okna w pobliżu były pozasłaniane. Nikt nie widział. Nikogo nie było na ulicy. Bez pośpiechu wsiadł do samochodu i wolno objechawszy pierwszy rząd domów, podjechał z drugiej strony pod swoje mieszkanie.
– Czy pan Grzegorz? – zapytał funkcjonariusz, gdy wysiadł z corsy. Grzegorz nie zachował się tak, jak ktoś, kogo powiadamiają o zaginięciu bardzo mu bliskiej osoby. Był spokojny. Miał minę, jakby bez emocji. Dodał tylko, że nic nie wie o zaginięciu ojca. Potem zaprosił policjantów do środka. Po raz ostatni widział ojca przy ul. Hibnera w Rybniku o godzinie 12. Ojciec gdzieś wychodził, ale mu się nie spowiadał… Nie pamięta, jak tata był ubrany. Około 15. pożyczył od siostry corsę i pojechał nad Zalew Rybnicki, popływać na żaglówce, dla relaksu. Ma uprawnienia do pływania łódką. Jest też ratownikiem. Dwa dni temu wrócił z wycieczki turystycznej ze Stanów Zjednoczonych i przeprasza, że może się dziwnie zachowuje, ale jeszcze nie przystosował się do zmiany czasu. Lubił podróżować. Podróże to jego pasja. Niedawno był również w Indiach. Posiada aktualną wizę wyjazdową do USA.
Policjantów zaskoczyło, że zachowywał się dziwnie, gdy zadawali mu rutynowe i raczej proste w takiej sytuacji pytania. Spacerował nerwowo po pokoju, nawet miał kłopoty z odpowiedziami.
Tamtego dnia, 15 października 2010 roku, kilka godzin wcześniej, żona Eugeniusza Wróbla, Lidia – dyrektor rybnickiej poradni psychologiczno-pedagogicznej, przyjechała do domu trochę wcześniej, niż zazwyczaj.
– Gdzieś około 15. – zeznawała później na policji i w prokuraturze. Ale na podwórzu, przed domem, nie zauważyła nic szczególnego. Tylko syna za oknem w pokoju, który mieli wraz z ojcem tapetować. Gdy wysiadała z samochodu, zadzwoniła jej komórka. Zdziwiło ją, że to numer Grzegorza. Przecież widzi go właśnie w oknie. I on ją też widzi. Ale odebrała. Oznajmił, żeby nie wchodziła, żeby poszła do siostry, do Małgosi, bo z ojcem szykują dla niej niespodziankę! Poszła. Uśmiechnęła się do siebie pod nosem. Zapewne, ta niespodzianka to wytapetowany pokój. Cieszyła się nie tylko na wytapetowane pomieszczenie, Grzegorz znowu coś robi razem z tatą. Pogadali sobie zapewne przy tym… A było o czym. Również o Stanach Zjednoczonych, w których Grzegorz spędził ostatnio kilka dni. No i o tym, co będzie robił dalej, bo aktualnie Grzegorz jest bezrobotny. Jej mąż miał zawsze mało czasu dla syna. Chociaż zdążył zainteresować go żeglarstwem i harcerstwem. Stanowisko wicewojewody śląskiego, czy też wiceministra transportu i infrastruktury, zabierały czas i nie sprzyjały rodzinnym kontaktom. Matka wielokrotnie zastępowała Grzegorzowi ojca. Jako zawodowy psycholog, dawała sobie radę.

Motyw polityczny?

Lidia W. ze zdziwieniem zobaczyła z okna domu córki, że Grzegorz pakuje jakieś torby do corsy Małgosi. Sprzedał swoją toyotę corollę i na razie był bez samochodu. Na coś mu były potrzebne te pieniądze. Miał zamiar wyjechać na dłużej do Stanów Zjednoczonych. Ta ostatnia, krótka wyprawa do Stanów od 10 do 13 października, chyba mu nie wyszła. Mówił, że ze względu na nieciekawe towarzystwo, w którym się znalazł.
Gdy Grzegorz wsiadał do corsy, zadzwoniła, że czeka na tę niespodziankę, ale odburknął jej coś niezrozumiale i odjechał. Wróciła do domu. Była zaskoczona. Nadal pokój był nie wytapetowany, a rolek tapety jakby ubyło. Zawołała męża, ale jej nie odpowiadał. Myślała, że może pojechał po coś do Praktikera. Ruszyła dalej w głąb mieszkania.
I znowu zaskoczenie. W przedpokoju jakieś czerwone plamki przy futrynie, porozrzucane kosmetyki i nieporządek w łazience. W umywalce takie same plamy. Może po jakimś kompocie? Już się dłużej nad tym nie zastanawiała. Mąż wróci to jej na pewno wszystko wyjaśni. Dopiero, kiedy spostrzegła leżące na oknie sypialni dokumenty Eugeniusza, jego komórkę, bez której nigdzie się nie ruszał, buty, ubranie, a nawet obrączkę ślubną, drgnęła… Buty również znajdowały się na miejscu. Brakowało jedynie kapci. Rano mąż miał na sobie spodnie dżinsowe i czarną bluzę z polaru, z czerwonymi wstawkami. Nie pojechał na zakupy. Musiało wydarzyć się coś złego. Zbiegła do garażu. Samochód Eugeniusza Wróbla stał na miejscu.
Po raz pierwszy w życiu, a byli małżeństwem od 33 lat, znalazła się w sytuacji, że nie wiedziała, gdzie jest jej małżonek.
Pobiegła do Małgosi, która powiedziała matce, że nie widziała ojca od rana. Zdenerwowana Lidia wzięła psa i poszła z nim na spacer, pozbierać myśli. Także w nadziei, że jednak zaraz pojawi się Eugeniusz i wyjaśni się ta dziwna sytuacja. Dzwoniła jeszcze na komórkę Grzegorza, ale nie odpowiadał. Nie miała pojęcia, gdzie znajdował się jej syn.
Po powrocie z psem nic się jednak nie zmieniło. Przez kolejną godzinę również.
Zadzwoniła do drugiej z córek, do Tychów: – Chyba jeszcze trochę za wcześnie na powiadamianie policji – odpowiedziała.
Podobnie wyrażali się o sytuacji obydwaj zięciowie. Ale, kiedy następna godzina też nie przyniosła zmiany, powiadomiła o zniknięciu męża policję.
Eugeniusz Wróbel był postacią znaną. Nie tylko w Rybniku i województwie, ale w całym kraju, więc lokalna policja nie bawiąc się w dalsze formalności przystąpiła do działań. Lidia sugerowała, że dla wielu jej mąż mógł być postacią niewygodną, zaangażowaną w wyjaśnianie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Dodawała, że będąc wieloletnim wicewojewodą i wiceministrem, ujawnił szereg nieprawidłowości i afer przy przetargach publicznych różnego typu.
– Jestem przekonana, że porwano mojego męża!
Wreszcie odezwał się Grzegorz. Matka powiedziała mu, że ojciec zaginął, że powiadomili policję. Pytała dlaczego się tak długo nie odzywał. Oświadczył, że był na łódkach, na zalewie. Nie był specjalnie zaskoczony faktem zaginięcia ojca. Lakonicznie oświadczył matce, że teraz wraca do siebie do domu, do Katowic.
Godzina zrobiła się późna. Zaginiony nadal nie wracał. Nikt jednak nie dzwonił, nie żądał okupu.

Buntował się przeciw ojcu

Tymczasem nerwowe zachowanie Grzegorza w czasie pierwszego spotkania z policjantami, mocno zafrapowało śledczych, drążyli sprawę pod tym kątem. Stał się pierwszym podejrzanym. Pod kątem Grzegorza policjanci zaczęli również przesłuchiwać jego matkę. Nie uszło to uwadze Lidii: – Nie rozumiem zainteresowania moim synem, jakby był podejrzanym w tej sprawie.
I dodała, że poskarży się na tak prowadzone śledztwo.
Użyto psa tropiącego. Bez skutku.
Tymczasem Robert P., jeden z postronnych świadków z przystani „Kużnica” nad Zalewem Rybnickim, przyznał policjantom, że tego dnia około godziny 8. Grzegorz wypożyczył klucze do stanicy wodnej. Gdzieś około 17. – gdy świadek przejeżdżał koło stanicy – widział na środku zalewu łódkę „Dezeta”. Ale to była za duża odległość – jakieś dwieście metrów – aby rozpoznał, kto jest w łodzi. Robert P. dodał, że w pojedynkę trudno pływać taką łodzią.
Grzegorz miał patent sternika morskiego. Szkolił również harcerzy. Ma również wyższe wykształcenie i jest informatykiem. Jego ostatnim miejscem pracy był Departament Rozwoju Aplikacji ING Bank Śląski SA. w Katowicach, w którym pobierał niemałe wynagrodzenie: 7 tysięcy złotych miesięcznie. Na brak pieniędzy nie mógł narzekać. Pracował w banku od 1 grudnia 2004 roku do 31 stycznia 2010 roku. Od 28 października 2009 roku został jednak zwolniony z pracy. Otrzymał nawet odprawę. Nie podano przyczyn zwolnienia.
W początkowej fazie śledztwa interesujące zeznania o bracie złożyła jego siostra, Maria.
– Gdy miał dziesięć lat, spadł ze schodów i mocno się potłukł – wspominała, i może ten upadek przyczynił się, że czasami, jako dorosły już, miał dziwne zachowania? Jakby psychiczne problemy… Zeznawała, że gdy był informatykiem, mówił, że go śledzą. Był wtedy podniecony. Świeciły mu się oczy. Nawet mu radziła, żeby się udał po poradę do specjalisty.
– Matka powiadała, że to minie, że to epizod. A potem, rzeczywiście, wszystko przeszło. Matka jest przecież lekarzem. Tata i Grzegorz, to dwie różne osobowości. Nie byli w konflikcie, ale brat czasami się buntował.
Ale potem siostra wycofała się z tych sformułowań, jakoby jej brat miał w przeszłości dziwne zachowania.
Obie siostry przyznawały, że ze względu na stanowisko ojca, nigdy w ich rodzinnym domu nie było problemów finansowych. Gdy składały zeznania, Eugeniusz Wróbel nadal był poszukiwany, a ich brat namierzany przez policję.
Gdy po mieście rozeszło się, że Eugeniusz Wróbel zaginął – w domu rozdzwoniły się telefony. Pojawiało się wielu znajomych. Przychodzili harcerze, lokalni społecznicy i przedstawiciele partii. Każdy chciał pomóc w poszukiwaniach.
– Przecież to wspaniała rodzina – wspominał jeden z sąsiadów – Co niedziela o 11. na Mszy świętej. Wspólne spacery. Bez żadnej kłótni. Tylko pozazdrościć.
Może nie było tak całkiem idyllicznie, bo ktoś inny powiada, że jak się w domu rodziców pojawiał ich syn, to często dochodziło do kłótni: – Chyba o jakieś pieniądze szło…
Rodzina zaoferowała nawet 10 tysięcy złotych za odnalezienie zaginionego. Porozwieszano w mieście zdjęcia Eugeniusza Wróbla. W rybnickich kościołach odbywały się msze w intencji odnalezienia byłego wiceministra. Rodzina wynajęła nawet prywatnego detektywa, emerytowanego oficera policji, Arkadiusza Andała, który na spotkaniu z dziennikarzami zasugerował, że z tego co mu wiadomo, ojca i syna dzielił spór natury światopoglądowej. Detektywa nie przekonywały wypowiedzi Grzegorza, i – nie wierząc w żadne porwanie – zaczął podejrzewać syna byłego wiceministra, że ma coś do ukrycia. Z czym się nie godziła rodzina zaginionego.
Przełom w sprawie nastąpił 17 listopada.

Poćwiartował ojca piłą

Grzegorz pojawił się na komisariacie. Policjant poczęstował go herbatą. A on poprosił jeszcze o kawę. Zaskoczyło to funkcjonariusza. I rozpoczęła się pomiędzy nimi rozmowa, w której policjant nieopatrznie użył sformułowania „bumelant”, co zdenerwowało Grzegorza. Być może, podobnie mógł się odnieść do niego w tragicznym dniu jego ojciec.
Słysząc słowa policjanta, Grzegorz poderwał się z krzesła i zaczął nerwowo chodzić po pomieszczeniu komisariatu, wykrzykując, że nie jest bumelantem, i tylko chwilowo nie ma pracy. I, że jak za chwilę coś powie, to kompletnie zaskoczy stróża prawa.
– To ja zamordowałem ojca! – krzyknął i zaczął opowiadać nerwowo o szczegółach. Dodał, że właściwie jego ojciec chciał, żeby go zabić!
– Wiedziałem, że coś takiego nastąpi, ale nie teraz… Sprawy osobiste między mną, a ojcem? To ojciec był tego inicjatorem. Ojciec mnie stale zaczepiał. Wyciągnąłem nóż. Ja mu w tym pomogłem tylko… Jak nie znajdziecie ciała, to liczę na uniewinnienie, bo to ojciec chciał umrzeć!
Grzegorz został zatrzymany.
– Zjawiłem się tego dnia u ojca gdzieś piętnaście po dziewiątej rano – w prokuraturze zeznawał już bez emocji. Umówili się dzień wcześniej, że pomoże ojcu przy tapetowaniu. Najpierw byli w kuchni, rozmawiali. Potem udali się do pokoju, w którym leżały rolki tapet, przygotowane by je porozklejać na ścianach. Rozmowa w kuchni była nieprzyjemna i przeniosła się do pokoju.
Grzegorz nie chciał już o niej zeznawać. Ale mówił dalej…
Napięcie pomiędzy nimi rosło. Zaczęli się kłócić. Nie przypomina sobie dokładnie, czy to ojciec pchnął go pierwszy, czy on ojca. W każdym razie, agresja doszła do takiego stopnia, że zaczęli się bić! Aż w końcu wyciągnął nóż z kieszeni! Taki scyzoryk o długości ostrza 10 centymetrów. Od dwóch miesięcy nosił go stale przy sobie. Bał się, że przy sprzedaży toyoty, może go ktoś napaść.
Zadał dwa, trzy ciosy ojcu w brzuch! Ostrze wbijało się mocno i głęboko, po rękojeść. Ale ojciec nadal się z nim bił. Zaczęli się dusić. Wzajemnie. W końcu wylądowali na podłodze.
– I nadal zadawałem ciosy nożem!
Nie wie dokładnie, ile zadał.
– Ojciec słabł, aż stracił przytomność.
Przestał oddychać. Grzegorz Wróbel zbadał ojcu puls. Eugeniusz Wróbel już nie żył! Co do oceny syn nie pomylił się. Jest przecież ratownikiem i potrafi odróżnić żyjącego jeszcze, od martwego.
I wtedy się przestraszył.
Na podłodze znajdowało się sporo krwi. Najpierw nie wiedział, jak się pozbyć ciała, ale przypomniał sobie o spalinowej pile do cięcia drewna, którą ojciec trzymał zawsze w piwnicy.
Przemieszczał się pomiędzy pomieszczeniami, ciągnąc ciało do łazienki.
– Wsadziłem je do wanny. Było trudno, bo ojciec był przecież wysoki, miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, i był solidnej postury.
Grzegorz działał, jak w transie… Przygotował worki foliowe, po 120 litrów każdy. Nie policzył ich, brał jeden za drugim. A potem poszedł do piwnicy po piłę. Podłożył blat i wpakował na niego ciało ojca. Chciał je ciąć na blacie, żeby nie uszkodzić podłogi. Musiał pociąć ojca, aby pozbyć się ciała. Najpierw lekko przyłożył piłę, żeby zobaczyć, jak tnie… Potem już zaczął. Ćwiartował… Ale tak, by wszystko pomieściło się w poszczególnych workach. Leżały już, przygotowane w pokoju, obok rolek z tapetą pobrudzonych krwią.
– Głowa ojca była osobno…
Pozostałe części ciała również.
– W trakcie cięcia ujrzałem przez okno na podwórzu matkę.
Nie mógł doprowadzić do sytuacji, w której zobaczyłaby, co robi! Wymyślił całą tę „niespodziankę”, żeby nie weszła.
– Z tym wszystkim chciałem się wyrobić w czasie…
W mieszkaniu było sporo krwi. Zaczął ją wycierać szmatami, podłogi mył wodą z płynem. Trwało, nim z powrotem parkiet zaczął błyszczeć…
Lidia ciągle czekała, i nie wchodziła.
Szmaty, ścierki i ubrania zabrudzone krwią powrzucał do pozostałych worków. Sporo miał tego do wywalenia. Już wiedział, że wszystko musi wrzucić do Zalewu Rybnickiego. Nóż też.
Worki wnosił do corsy. Potem, gdy wyjechał nad Zalew, wyłączył swą komórkę.
Na Zalewie nie miał specjalnych kłopotów z pozbyciem się poszczególnych części ciała: – Żeglując środkiem Zalewu, od prawej burty wyrzucałem je z worków, od strony Elektrowni Rybnik.
Worki pozostawiał w łódce. Na końcu pozbył się noża.
Do Katowic z Rybnika wracał przez Gliwice. Jechał dookoła, żeby ochłonąć. Myśli zebrać. W bagażniku miał jeszcze szmaty, ubrania, no i tę piłę. Piłę chciał zabrać do Katowic i ją wyczyścić. Jakoś mimo woli jechał w Gliwicach blisko Wydziału Automatyki, Elektroniki i Informatyki Politechniki Śląskiej, w której pracował jego ojciec, i który sam kiedyś ukończył. Znał tu każdy kąt. Jechał ulicami Łużycką i Akademicką. W śmietnikach ostatniego akademika wyrzucił worki po ojcu i worki ze szmatami oraz zakrwawione rolki tapet. Było późno. Zgłodniał. Kupił sobie w markecie coś do zjedzenia. Potem ruszył do siebie, do Katowic. I wtedy zobaczył pod swoim domem policjantów.

Pocięte ciało wypływało

W trakcie składania zeznań rozkleił się jednak i zapłakał.
– Nikt mi nie pomagał. Przeraziłem się śmiercią ojca. Nie jestem w stanie tego logicznie wytłumaczyć, dlaczego tak zrobiłem…
Policja znalazła na łódce ślady krwi. W Zalewie Rybnickim przez kolejne dni wypływały, zostały wyrzucane na brzeg, bądź wyławiano z akwenu części ciała byłego wiceministra. Najpierw noga, trzy metry od brzegu. Potem tors i górna część korpusu, również w tej samej odległości od brzegu. Dwa fragmenty ręki, kolejna część tułowia. I obok krytej pływalni przechodzień dostrzegł drugą nogę. I następne fragmenty korpusu… Policjanci opowiadali, że jeszcze czegoś podobnego nie widzieli. I nawet Hannibal Lecter nie miałby się tutaj czego powstydzić!
– Trzeba mieć nerwy, jak na postronkach, żeby tyle ciąć. I to na dodatek własnego ojca!
Makabrę potwierdzają zdjęcia operacyjne policji kawałków pociętego ciała Eugeniusza Wróbla, znajdujące się w aktach sprawy w Sądzie Okręgowym w Rybniku.
12 płetwonurków z Jastrzębia, Bytomia i Rybnika w trudnych warunkach pracowało przy odnalezieniu części ciała. Szczególnie przy brzegu zalewu, gdzie zamulenie dochodziło nawet do pół metra. Woda była mętna i ograniczała widoczność do minimum. Akwen jest olbrzymi, z prądami dennymi. Codziennie przy poszukiwaniach uczestniczyła grupa od 50 do 100 osób. W tym większość policjantów. Nawet z Katowic. Byli i strażacy. Dwa tygodnie trwały poszukiwania pociętych części ciała.
Grzegorz nie chciał uczestniczyć w wizji przeprowadzonej w ośrodku żeglarskim.
Znaleziono ślady krwi w mieszkaniu przy ul. Hibnera. Odnaleziono zakrwawione rzeczy w gliwickich śmietnikach i w śmietniku nieopodal domu Grzegorza w Katowicach. Badania DNA nie pozostawiały złudzeń: to był Eugeniusz Wróbel.
Nie odnaleziono łańcuchowej spalinowej piły do cięcia drewna. Nie było jej w śmietniku. Poszukiwania nie dawały rezultatów. Prawdopodobnie zabrali ją złomiarze. Nie znaleziono również noża zatopionego w Zalewie, ani głowy byłego wiceministra!
17 października 2011 roku Grzegorz. W. usłyszał zarzut: działanie z zamiarem bezpośredniego pozbawienia życia swego ojca, zadanie mu kilka ciosów nożem w okolice brzucha, co spowodowało zgon Eugeniusza Wróbla. Grzegorz próbował jeszcze zaprzeczyć swym wcześniejszym zeznaniom, odwołując je, ale wszystko pasowało i Sąd nie dał mu wiary. Wcześniej pytał jeszcze Sąd Okręgowy w Rybniku, czy może wyjść za kaucją.
Równocześnie wzięto zabójcę pod obserwację specjalistów. Miał badania psychiatryczne i psychologiczne. Nie był nigdy leczony psychiatrycznie. Z Aresztu Śledczego – Zakładu Karnego w Raciborzu został przewieziony do Zespołu Opieki Zdrowotnej Szpitala Psychiatrycznego Aresztu Śledczego we Wrocławiu.
W trakcie pobytu we Wrocławiu matka wysłała synowi paczkę. Paczka została zwrócona, a matkę pouczono, że wysyła się korespondencję. Wszelkie inne przedmioty osobiste: książki, gazety, karty telefoniczne i tym podobne przedmioty, przekazuje się więźniowi w czasie odwiedzin. I to pod warunkiem, że przedmioty zostaną zaakceptowane przez dyrekcję więzienia.
Znajomi do końca nie chcieli uwierzyć, że zamordował Grzegorz.
– Taki grzeczny, sympatyczny, dobrze ułożony chłopak. Zawsze „dzień dobry i do widzenia”. I przede wszystkim nie pił i nie palił. Nie narkotyzował się. Lubił łódki i snowbord.
Inny sąsiad dodawał, że ojciec krótko trzymał syna: – Był despotyczny dla Grzegorza…
W pogrzebie, a właściwie pochówku szczątków Eugeniusza Wróbla, uczestniczyły tłumy. Zdawało się, że przyszedł cały Rybnik. Mszę odprawił metropolita katowicki arcybiskup Damian Zimoń. Byli europarlamentarzyści, parlamentarzyści, harcerze, władze Politechniki Śląskiej, przedstawiciele samorządowi.
Tydzień po pogrzebie, nieopodal sklepu „Biedronka”, wypłynęły kolejne szczątki Eugeniusza Wróbla.

Wyjdzie na wolność

Dwaj biegli, których szczegółowe opinie o chorym nadal są niedostępne dla prasy, wyrazili się jednoznacznie: – Trzeba umorzyć postępowanie, uznając Grzegorza W. za całkiem niepoczytalnego.
Nie może odpowiadać przed sądem za zabójstwo, stanowi również zagrożenie dla bezpieczeństwa innych. I skierowano do sądu wniosek o poddanie chłopaka leczeniu w zamkniętym zakładzie.
W połowie marca 2011 roku umorzono wobec niego postępowanie. Wtedy zawrzało w Rybniku. Plotkowano po mieście, że to za sprawą matki, która ma tu swe chody… I jak to możliwe, że opinia jedynie dwóch biegłych, i to z Rybnika, uchroniła Grzegorza Wróbla przed wymiarem sprawiedliwości.
Po odwołaniu od decyzji, Sąd Okręgowy w Gliwicach, którego Sąd Okręgowy w Rybniku jest zamiejscową placówką, powołał w maju kolejnych dwóch biegłych, którzy jedynie potwierdzili poprzednie dwie opinie. 27 listopada 2011 roku, decyzją specjalnej Komisji przy Instytucie Neurologii i Psychiatrii w Warszawie, Grzegorza skierowano na najbliższe lata do Regionalnego Ośrodka Psychiatrii Sądowej w Branicach w województwie opolskim, na oddział o wzmocnionym stopniu zabezpieczenia. Jest monitorowany przez całą dobę. Okna ma zakratowane. Nie może samodzielnie opuszczać ośrodka. Co pół roku Sąd Okręgowy w Rybniku wysyła do Branic pismo w sprawie stanu zdrowia Grzegorza W. Nie wiadomo, ile potrwa leczenie, i czy Grzegorz w ogóle będzie wyleczony. Jeżeli tak, wówczas wyjdzie na wolność.
– Takiej zbrodni to tu jeszcze nie było! – mówi jeden ze znajomych zamordowanego – To był szok, dla wszystkich. Zginął znany człowiek, i to z rąk własnego syna! Dramat wprost trudny do opisania. Chyba największy dla Lidii, żony zamordowanego, a zarazem matki mordercy. Znałem Eugeniusza od lat i pamiętam, jak cieszył się kiedyś z narodzin syna, jedynego chłopaka w rodzinie. Jak się okazało, przyszłego swego zabójcy! Straszne! Aż się odechciewa mieć dzieci…
Grzegorz nie był oskarżany tylko o zabójstwo. 28 marca 2011 roku z I Komisariatu Policji z Bytomia nadeszła do rybnickiej policji informacja, iż prowadzone jest przeciwko niemu postępowanie. 28 września 2010 r. Irena Ż. za 213,50 zł na aukcji Allegro zakupiła monetę „Katyń”. Pieniądze wpłaciła, monety nie otrzymała. Sprzedającym był Grzegorz. Obok nazwiska na Allegro widniał jego katowicki adres.
Ale to najmniejszy problem w życiu Grzegorza.

Zobacz również: