O samym początku wojny i exodusie sochaczewskiej ludności pisałem już na łamach Expressu wcześniej, jak też o zniszczeniu miasta. Po nastaniu względnego spokoju ludność zaczęła wracać, stając nieraz w obliczu braku mieszkania, pracy i widma głodu, nie wiedząc jeszcze, że to dopiero początek konsekwencji, jakie niesie za sobą hitlerowska polityka.
Dokładniejsze wydarzenia z późnej jesieni i przełomu roku 1939 i 1940 i lat późniejszych znalazły swoje udokumentowanie w anonimowym maszynopisie, który znajduje się w zbiorach Muzeum Ziemi Sochaczewskiej i Pola Bitwy nad Bzurą. Jest to unikalna kronika okupacyjna, wnioskując z tekstu sporządzona przez osobę wykształconą, najprawdopodobniej pracownika któregoś z urzędów miejskich, gdyż autor posiadał dość szczegółowe informacje na temat funkcjonowania administracji, tworzonej na nową, niemiecką modłę. Obszerne fragmenty opisujące proceder gnębienia ludności Sochaczewa przytaczam z oryginału, uzupełniając o pewne szczegóły, dotyczące polityki władz niemieckich w okupowanej Polsce, które znalazłem w innych źródłach.
Niemieckie „porządki”
Sytuacja na rynku pracy nie była najlepsza przed wojną, a jej wybuch i zniszczenie miasta spotęgowały jeszcze bezrobocie. Niemcy wprawdzie znaleźli rychło ludziom bez zajęcia pracę przy usuwaniu gruzu i rozbiórce zniszczonych domów, ale wynagrodzenie za to zajęcie było wręcz oszukańcze. Mimo to zgnębieni wojną ludzie, niejednokrotnie ograbieni przez szabrowników, którzy zawsze pojawiają się wraz z innymi nieszczęściami, nie mieli innego wyjścia, stojąc w obliczu głodu, jak podjąć tę pracę.
„Istotnie na ulicach miasta widać było robotników, ciągnących starą kuchnię wojskową po polskim wojsku, w której przy pracy rozbiórkowej zburzonych domów gotowali sobie sami czarną kawę, używając niedopalonych głowni z polskich domów. Widok robotników obdartych i nędznych, ciągnących ulicami Sochaczewa tą polską kuchnię polową był przygnębiający i straszny. Byli to następni po żołnierzach frontowych głodujący ludzie tej drugiej wojny światowej. Robotnikom pracującym przy usuwaniu gruzów zburzonych domów płacono dniówkę 5 złotych okupacyjnych dziennie i dozorowano ich przez stojaków rekrutujących się przeważnie z miejscowych Niemców, tak zwanych folksdojczów lub polskich urzędników. Robotnikom tym mówiono, że otrzymają oni zarobek w formie zasiłku dla bezrobotnych”.
O tym, że Niemcy mieli już bardzo metodycznie opracowaną politykę odnoszącą się do narodu polskiego, świadczą ich poszczególne działania. 26 października 1939 wprowadzono obowiązek posiadania dokumentu tożsamości, tzw. kenkart. Przed wojną istniały wprawdzie dowody osobiste, ale ich posiadanie nie było obowiązkiem, a przywilejem obywatela II Rzeczpospolitej. Owe niemieckie dokumenty segregowały natomiast społeczeństwo na grupy, różniąc się kolorami. Polacy mieli szare, Żydzi żółte, inne mniejszości narodowe – niebieskie. Te kolory i wyróżniki miały znaczenie w szerszej, dobrze przemyślanej polityce narodowościowej Niemiec – miały rozbić społeczeństwo polskie na grupy, dla których był przewidziany różnoraki los – zniemczenie, wysiedlenie, poddaństwo lub eksterminacja.
„Władze niemieckie wydały zarządzenie o obowiązku meldowania się osób przebywających na danym terenie. Następnie Niemcy wydali polecenie powrotu urzędnikom polskim na zajmowane dawniej stanowiska, jak sekretarzom gminnym, urzędnikom urzędu skarbowego, wydziału zdrowia, lekarzom itp. Urzędnicy ci mieli nad sobą niemieckich zwierzchników, ludzi często nie na poziomie, beznadziejnych tępaków, którzy dopiero od polskich urzędników przechodzili praktyczne szkolenie, a w miarę tego gdy się jako tako zorientowali i wciągnęli do pracy, Polacy zostali w najlepszym razie zwolnieni z pracy, lub też wysłani pod najbłahszym pozorem popełnienia nadużycia do obozu koncentracyjnego”.
 Wywózka do Rzeszy
Szybkie uruchomienie Urzędu Pracy, czyli wspomnianego już arbeitsamtu już w październiku 1939 roku miało przyspieszyć organizację pracy na okupowanych terenach, celem ich spustoszenia gospodarczego. Oprócz tego Niemcy chcieli czym prędzej zastąpić braki wśród pracowników rolnych i przemysłowych, którzy obecnie uzbrojeni po zęby realizowali szaleńczy plan podboju Europy. Z początku jednak zarejestrowanych robotników obsadzono w okolicznych zakładach,  m.in. w Boryszewie przy suszeniu owoców i warzyw, do czego wykorzystano pomieszczenia fabryki prochu, którą zlikwidowano, a osprzęt wywieziono w głąb Niemiec. Ludzie, którzy w pierwszym rzucie zostali zatrudnieni na miejscu, mogli mówić o szczęściu, nie czekał ich bowiem los o wiele gorszy.
Robotników angażowano w coraz większej ilości i rejestrowano w miejscowym arbeitsamcie ulokowanym w domu obok Klata, niedaleko starostwa oraz w domu ob. Michalskiego przy młynie, gdyż była to centrala na kilka powiatów i urząd ten w jednym domu pomieścić się nie mógł. Ludzie ci nie przeczuwali swojego przykrego losu, jaki wkrótce miał ich spotkać i nie wiedzieli, że są zarejestrowani po to, aby za kilka tygodni zostali wysłani do Niemiec na roboty rolne lub w przemyśle”.
Zimą 1940 roku, pojawiły się pierwsze odezwy zachęcające do wyjazdu na roboty do Niemiec, które ludność przyjęła bez większego entuzjazmu.

fot 2

Oczywiście takich gorliwców mimo dużej biedy, jaką cierpieli głodujący robotnicy nie znalazło się wcale, mimo kłamliwych obietnic niemieckich o dobrych warunkach i dobrych zarobkach. Władze niemieckie czekały na próżno na ochotników do pracy przez dobre parę tygodni, a przezorni Niemcy zaczęli myśleć z poważną troską, jak wybrnąć z tej sytuacji. Oczywiście jak zwykle niemiecki pomysł rozwiązania jakiegoś problemu uciekał się do konceptu przymusu i gwałtu. Ponieważ za kilka tygodni miała nadejść wiosna, a Niemcy chcieli zapewnić sobie duże rezerwy siły roboczej, której im było tak bardzo brak, gdyż przygotowywali uderzenie na Francję, rozpoczęli więc we wszystkich gminach należących do powiatu sochaczewskiego oraz w gminie miejskiej sporządzać na podstawie ewidencji ludności wykazy osób mających wyjechać na roboty rolne do Niemiec. Brankami objęto przede wszystkim ludzi młodych, chłopców i dziewczęta, element młodzieży jako najbardziej wartościowy i pełen sił, skazany na bezczynność wobec zamknięcia szkół i wyższych uczelni przez władze niemieckie. Sporządzenie takich wykazów organizował arbeitsamt przez swoich urzędników Niemców przybyłych z Rzeszy, lub miejscowych folksdojczy, oraz nielicznych jeszcze polskich urzędników. Po sporządzeniu wykazu osób na podstawie ksiąg meldunkowych w obecności przedstawiciela arbeitsamtu, tenże arbeitsamt wysłał do osób ujętych na liście pisemne wezwania do wyjazdu do Niemiec. Niemcy zaczęli przy tym dąć mocno w trąby propagandy, rozklejając po mieście i gminach plakaty, w których powoływano się na tradycje przedwojenne, kiedy do Niemiec na okres sezonowych robót wyjeżdżało dużo Polaków. Opinia polska śród ludności na tę sprawę była nacechowana uprzedzeniem. Ludność przyjęła tę decyzję okupacyjnej władzy jako coś nieoczekiwanego, choć starsi ludzie pamiętali, że Niemcy brali do pracy ludzi w okresie Pierwszej Wojny Światowej i teraz robią to samo. Mówili oni przy tym dużo o sławnym karmieniu ludzi w Niemczech brukwią. Ludność miasta i powiatu była mocno zastraszona tą akcją okupanta. Dla wielu osób następował teraz okres nowej tragedii, rozłąki z najbliższymi. Ludzie, którzy otrzymali karty na wyjazd w oznaczonym terminie odejścia transportu, usiłowali się reklamować, zgłaszając do arbeitsamtu. Oczywiście tylko w nielicznych wypadkach otrzymywano zwolnienie, lecz większość osób otrzymywała kategoryczną zapowiedź, że musi wyjechać. Wśród społeczeństwa nastąpiło nowe przygnębienie, gdy w lutym 1940 odjechał pierwszy transport młodzieży zabranej przymusowo na roboty do Niemiec”.
Od pracy w Niemczech zwalniało tylko posiadanie zaświadczenia o pracy. Uciekano się do wielu sposobów, od fikcyjnego zatrudnienia, do masowego podrabiania tzw. „ausweisów”, czyli zaświadczeń o pracy. Ponieważ fałszerstwem zajęli się specjaliści, pracujący przed wojną na stanowiskach drukarzy itp. oraz pracownicy urzędów wynoszący masowo puste blankiety, w końcu liczba podrobionych dokumentów w obiegu była tak duża, że Niemcy nie mogąc ich odróżnić od oryginałów, przestali zwracać na nie uwagę i w od 1943 roku niestety już nie chroniły przed wywózką w głąb Rzeszy.
Radosław Jarosiński
Fot.  zbiorów Andrzeja Kornackiego i  archiwum w Grodzisku Mazowieckim

Zobacz również: