Jedna osoba zamordowana, dwie stracone na szubienicy… Być może rację mają zwolennicy teorii genów decydujących o wszystkim. Albo jednak pedagodzy: geny genami, a i tak najważniejsze jest wychowanie.
Czy Dziewczyna przekazała złe geny, bo gdyby miała dobre, to by nie oddała świeżo narodzonego synka w obce ręce i na zawsze o nim zapomniała?
Okoliczności łagodzące: te ręce nie były całkiem obce, bo Dziewczyna – skądinąd uczennica szkoły średniej – za pośrednictwem przyjaciółki poznała państwa Zofia i Waleriana N., przyszłych adopcyjnych rodziców (stosowna umowa zawarta jeszcze w trakcie ciąży była utrzymywana w tajemnicy) jej dziecka. Wiedziała, że są tzw. porządnymi ludźmi, do tego nieźle sytuowanymi – willa przy Królowej Jadwigi, najważniejszej ulicy ekskluzywnej Woli Justowskiej w Krakowie, to było coś. Zofia i Walerian starali się od lat o dziecko, ale nie mieli na nie szansy. Zaproponowali zatem uczennicy pani Zofii, aby je  im  urodziła. 16-latka zgodziła się, i kilka tygodni mieszkała u N., dbał o nią  lekarz, zaś wtajemniczona położna odebrała poród 5 grudnia 1956 roku.  I tak na świat przyszedł Andrzej.
Nowi rodzice rozpieścili „jedynaka” i wychowali bandytę, choć na pewno chcieli dobrze. Okoliczności łagodzące: nie mogli mieć swojego, przez długie lata wymarzonego dziecka, tymczasem zbliżali się już do wieku bardziej niż dojrzałego. Gdy więc, w 1965 roku, zaadoptowali zdrowego, ładnego niemowlaka, świata za nim nie widzieli. Chcieliby mu nieba przychylić, zwłaszcza że dzieciak – początkowo – spełniał ich nadzieje. Od razu dali chłopczykowi swoje nazwisko, ochrzcili, a świadectwo chrztu z tym właśnie nazwiskiem było swoistym alibi przed wścibskimi lub nazbyt domyślnymi znajomymi. Do tej tajemnicy po wielu latach dopuścili adoptowanego syna, na co on zareagował po swojemu: – Wy dosyć się już nażyliście, teraz ja chcę mieć coś życia.
 Nikczemny synalek
Przez podstawówkę (wtedy siedem klas) chłopiec przemknął bez problemów. Wspólnie z rodzicami wybrali Technikum Łączności w Krakowie. Zdał. I wtedy się zaczęło. Już w I klasie Andrzej przychodził na lekcje nietrzeźwy lub zgoła pijany, co szybko spowodowało przymusowe rozstanie ze szkołą. Rodzice przenieśli go więc do Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Sułkowicach; był to wtedy pogardzany rodzaj wykształcenia, bo (jak uważano) dla ćwierćinteligentów i półanalfabetów. Ale i tutaj historia się powtórzyła, toteż zrozpaczeni rodzice – nie widząc innego wyjścia – spowodowali przeniesienie synalka do Zakładu Wychowawczego w Mszanie Dolnej. Tu nolens volens pobrał pewne pożyteczne nauki, zdobywając dyplom ślusarza. Zawodu poszukiwanego, dzięki czemu mógłby przebierać wśród ofert pracy. W owych latach żadne nie rzucały na kolana, ale dawały przynajmniej gwarancję w miarę przyzwoitego przeżycia, darmową opiekę lekarską lepszą od dzisiejszej dla pospolitaków, a z czasem szanse na zakładowe lub spółdzielcze mieszkanie za grosze.
Skromne życie w Peerelu nie było jednak tym, co Andrzej lubiłby najbardziej. I żadnej w tym polityki, wódka po prostu wzięła górę. Wódka w połączeniu z pretensjami do świata, a te  – nie ma co ukrywać – nie wzięły się znikąd. Skoro w domu Andrzejkowi wolno było wszystko, to dlaczego inaczej miałoby się dziać poza domem.
Owszem, jeszcze kilka razy próbował popracować, ale to nie było dla niego. Od czego w końcu miał zamożnych rodziców? Wprawdzie o innych poglądach na życie, ale Andrzejek nauczył się dochodzić swego. Czasem podstępem, jak choćby wtedy, gdy udał się z rodzicami na uroczystości Bożego Ciała, po czym wymknął się, by ograbić własny dom z dających się łatwo sprzedać drobiazgów. A najchętniej dochodził siłą. I tak, jak dotychczas, państwo N. ukrywali (skutecznie) przed znajomymi i sąsiadami prawdziwe pochodzenie syna, tak teraz – zwłaszcza pani Irena – pod warstwą pudru i innych kosmetyków starała się ukryć (bezskutecznie) ślady andrzejkowej perswazji.

 W pewnym momencie miarka się jednak przebrała, wskutek czego domowy terrorysta trafił do zakładu karnego z wyrokiem za znęcanie się nad rodziną, ale – jak to się potocznie mówi – więzienie niczego go nie nauczyło.

Na trumnę ojca

 Przez moment wyglądało jednak na to, że wszystko może jeszcze zmierzać ku lepszemu. W 1978 roku Andrzej ożenił się z sympatyczną dziewczyną, Jadwigą, rodzice męża dobrze wyposażyli młodych, na wszelki wypadek nie uprzedzając przyszłej żony o jego wybrykach. Szybko straciła złudzenia, zwłaszcza gdy mąż porzucił ją, będącą w zaawansowanej ciąży, dla pewnej Krystyny, kucharki z krakowskiej restauracji. Przed nią zaś udawał kawalera i dziewczyna opłaciła nawet zapowiedzi w rodzinnej wiosce. Mimo że zalotnik wyciągał od niej pieniądze, kiedy tylko się dało.

Mało tego. Dowiedział się o romansie ojciec (ojczym) Andrzeja, i ze wstydem ujawnił pannie Krysi całą prawdę o „narzeczonym”, w tym także fakt, że nigdzie nie pracuje i pracować nie będzie, bo nie lubi. Jej reakcja była reakcją nie tyle zakochanej, ile wręcz zaślepionej dziewczyny. Licząc na rozwód, ufundowała mianowicie Andrzejkowi tygodniówkę w wysokości tysiąca złotych miesięcznie; skądinąd równowartość niezłej miesięcznej pensji. Andrzejek ani myślał wszczynać kroki rozwodowe, natomiast kieszonkowe chętnie przepijał. Ponadto, zapewne w dowód wdzięczności, okradł siostrę Krystyny, co jednak nie zablokowało dopływu gotówki do jego kieszeni.

W środę, 30 marca 1983 roku – data jest tu ważna! – ukochany poinformował swą dziewczynę, że właśnie stracił ojca. Serce, zawał czy udar. Milicja, wiadomo, może ją nawet wzywać i wypytywać, czy nie chciał się przypadkiem pozbyć ojca, więc ona chyba wie, co ma mówić.

Za jakiś czas wyjaśniał śledczym: – Nic złego nie miałem na pomyśli… tak jakoś mi się powiedziało… żeby wzruszyć Krystynę.

I rzeczywiście wzruszył. Krysia zaraz sięgnęła do portfela i wszystko, co w nim miała (podobno sporo), oddała ukochanemu „na trumnę ojca”.

A ojciec wcale nie umarł. Jeszcze. Stało się tak dopiero za kilka dni, w nocy z 3 na 4 kwietnia, czyli z pierwszego na drugi dzień Świąt Wielkanocnych. Ściślej: został zamordowany.

Andrzejek w żałobie

Milicję powiadomił o tym sam syn; stosownie poważny, odpowiednio smutny, choć daleki od teatralnych scen rozpaczy. Opowiedział dokładnie, co robił krytycznej nocy.

„W niedzielę trzeciego kwietnia moja dziewczyna, czyli Krystyna B., pracowała w restauracji. Umówiliśmy się, że ją odprowadzę na dworzec autobusowy. Okazało się jednak, że autobus już odjechał, i w tej sytuacji zdecydowaliśmy się, że Krystyna spędzi noc u swojej siostry w Krakowie, a rano pojedzie na wieś. Odprowadziłem Krystynę do siostry, a sam wróciłem na dworzec, bo chciałem poderwać jakąś dziwkę na noc i zaciągnąć ją na Królowej Jadwigi. Nic jednak nie poderwałem, gdyż w święta kręciły się tylko same kurwy dworcowe. Gdzieś około trzeciej nad ranem przyjechałem do domu. W przedpokoju od razu zobaczyłem leżącego w kałuży krwi ojca. Podniosłem jego rękę, ale okazało się, że jest już bezwładna i zimna, z czego wywnioskowałem, że ojciec nie żyje. Chciałem zadzwonić po milicję, ale okazało się, że przewód telefoniczny został wyrwany z gniazdka. Wyleciałem więc na ulicę i zatrzymałem przejeżdżający samochód. Dojechałem do pierwszej budki telefonicznej (…). Ojca musieli zamordować jacyś przestępcy, którzy przyszli obrabować naszą willę, a kiedy ojciec próbował im w tym przeszkodzić, po prostu go zamordowali” – cytuję za Januszem Hańderkiem, z mego rodzimego „Prawa i Życia” (nr 30/1983).

I dalej w takim stylu, że owszem, nie był może najlepszym synem, ale do głowy by mu nie przyszło, żeby coś tak koszmarnego… Milicjantom przyszło.

Zwykle w takich przypadkach śledczy rozglądają się najpierw wśród członków rodziny, a zwłaszcza szukają tego, cui prodest, czyli kto odnosi korzyść z przestępstwa. A pod tym względem sprawa przedstawiała się jednoznacznie: Andrzejek dziedziczył wszystko. Tylko że jedynie na tym trudno zbudować oskarżenie. Prokurator musiał mieć o wiele więcej w garści. I dostał to. Ale opowiedzmy po kolei, jak mnożyły się tropy wiodące ku Andrzejkowi.

Oto pani Jadwiga, jego (wciąż prawowita) żona, gdy na wieść o morderstwie przyszła na Królowej Jadwigi, na widok zwłok teścia wykrzyknęła: – O Boże, co on zrobił! – Tak, Jadwiga nie miała wątpliwości. Również śledczy uważali, że nie powinni mieć wątpliwości.

Nie miała ich także pani Stanisława, sąsiadka a zarazem dochodząca gosposia u pana N. po tragicznej – w wypadku samochodowym w grudniu 1982 roku – śmierci przybranej matki Andrzeja. Opowiadała, jak wcześniej domagał się od pani Zofii pieniędzy, coraz większych pieniędzy, jak jej groził w razie odmowy. I jak ona, Stanisława, sięgnęła do własnej torby po własne dwa tysiące, żeby choć na chwilę uspokoić bydlaka.

A Bronisława, siostra pani Zofii, opowiadała o próbach otrucia. Dosypywał do zupy różne paskudztwa w rodzaju środków nasennych i innych mocno działających leków, ale szwagrowie szybko go przejrzeli. Bywało tak, że zanim starszy pan, znaczy ojciec (ojczym) Andrzeja, zjadł łyżkę zupy, czekał aż pierwszą zje przybrany syn. Swoje dołożyły też zeznania świadków, sąsiadów z pobliskich willi i skromniejszych domów jednorodzinnych. Pewnych spraw – choćby się nawet bardzo chciało – nie sposób ukryć przed sąsiadami (a zwłaszcza sąsiadkami), z którymi codziennie robi się zakupy w jedynym wówczas w promieniu kilkuset metrów sklepie spożywczym.

Doszła jeszcze sprawa testamentu. Otóż ojciec nie krył się z zamiarem wydziedziczenia Andrzeja. Student prawa, któremu państwo N. wynajmowali pokój na piętrze, zeznał o pytaniach, jakie mu w związku z tym zadawał właściciel willi. I o umówionym terminie spotkania pana domu z adwokatem, na ten właśnie temat… 5 kwietnia. I choć student zarzekał się, że wszystko to zachował dla siebie, to sytuacja Andrzeja, którego zresztą nie lubił, uległa kolejnemu pogorszeniu. Zwłaszcza, gdy adwokat potwierdził termin spotkania, do którego nie doszło.

Była sobie banda

W takich okolicznościach śledczy zapytali, czy młody N. zamierza dalej z nimi pogrywać? Wtedy Andrzejek pękł. – Nie chcę odpowiadać za zabójstwo ojca – oznajmił, po czym poprosił o papier i coś do pisania. No i pisał, rezygnując już z kolejnych legend, jak choćby tej, że jego kumpel Zdzisiek miał tylko ogłuszyć mu ojca, po czym syn marnotrawny zjawi się we właściwym czasie, uratuje starego. Ten zaś zarżnie na jego cześć tłustego cielca, spłaci długi i odtąd będą żyli w zgodzie, szczęściu oraz dostatku.

areszt
Areszt Śledczy Montelupich w Krakowie. Tu Andrzej N. i jego kompan zostali powieszeni po wyroku/ fot. archiwum Reportera

Skąd się nagle wziął tu Zdzisiek? Zdzisiek G. wziął się z bandy. Liczyła cztery osoby: jedną kobietę, wprawdzie nie prostytutkę, ale nieciężkich obyczajów, i trzech panów niekalających się pracą. Znajomości nawiązali podczas noclegów na różnych dworcach kolejowych i dalej kombinowali już razem. Napadali na pijanych, obrabiali mieszkania, ale przyszły na nich ciężkie czasy; kolejne próby skoków kończyły się fiaskiem. A to w kieleckiej willi – podczas telefonu sprawdzającego – zamiast babci przewidzianej do uduszenia odezwała się młoda osoba, a to w Łodzi ktoś ich przepłoszył. Z radością przyjęli więc propozycję Andrzeja N. Bo tak się zwykle składa, że ciągnie swój do swego i na tej zasadzie poznali się na krakowskim Rynku Kleparskim, gdzie Andrzejek  sprzedawał jakieś trefne fanty.

A propozycja, jaką usłyszeli, była jasna i szczera, w takich mniej więcej słowach: – Zabijecie mojego ojca, dostaniecie dużo pieniędzy, także w dolarach, bo mnie interesuje głównie sprzedaż willi, którą po nim odziedziczę. Mam już kupca, daje 3 miliony od ręki.

Banda nie miała nic przeciwko temu, nawet gdy Andrzejek do przewidywanego trupa ojca dołożył jeszcze jednego, albo i dwa. Mianowicie studenta, jeśli nie wyjedzie na święta, i cioci, która niespodziewanie zjechała na tę Wielkanoc. I znów kolejne próby kończyły się niepowodzeniem, bandytów ciągle ktoś płoszył. W końcu zniechęcili się do tego stopnia, że wyjechali gdzie indziej szukać szczęścia. Na miejscu pozostał tylko Zdzisław G., który wciąż wierzył w majątek do zdobycia przy Królowej Jadwigi. Na dworcu PKP dokooptowali nowego: Kazimierza P., ksywa „Kolumb” vel „Columb”.

Ponieważ dotychczasowe próby wywabienia starszego pana na zewnątrz, czy  nakłonienia do otwarcia drzwi rzekomym milicjantom, po uprzednim telefonie zapowiadającym ich wizytę, na nic się zdały, pozostający wciąż w cieniu synalek wręczył Zdzisławowi i Kazimierzowi własne klucze do drzwi. Ten pierwszy zadał 75-letniemu panu N. dwa ciosy metalową rurką, dostarczoną uprzednio przez Andrzeja, po czym dodusił ofiarę ręcznikiem. Bandyci srodze się zawiedli przy poszukiwaniu łupu; kompan mówił im przecież, że ojciec ma zawsze przy sobie lub w pobliżu dwa portfele, a w nich około 300 tysięcy złotych i tysiąc dolarów. Tej nocy znaleźli tylko 9 tysięcy. Po prostu na dzień czy dwa przed świętami senior wpłacił część gotówki do banku, a część dał znajomym na przechowanie. Oczywiście, resztę zrabowali mordercy, podobnie jak srebrne łyżeczki, zegarek, przenośne radio – i to właściwie wszystko.

Na spotkaniu z Andrzejkiem nie było miło. Panowie wyznaczyli mu termin na zebranie i wręczenie obiecanych za robotę 800 000 (ośmiuset tysięcy) złotych. Poinformowali przy tym, że skoro dokonali już jednego morderstwa, nie będą się zastanawiać nad drugim, jeśli „spadkobierca” spróbuje wystawić ich do wiatru. Po czym udali się pociągiem do Tarnowa, a według innej wersji do Torunia, ale to już nieważne. I tak na podstawie listu gończego już po paru dniach zatrzymano Kazimierza P., który od razu przyznał się do winy i ochoczo sypnął kolegów.

Przed sądem niewiele mieli do powiedzenia, poza tym, że bardzo żałują i już nigdy więcej. Skazani na karę śmierci Andrzej N. i Zdzisław G. faktycznie już nigdy więcej… Czy również Kazimierz P, który dostał 25 lat, tego nie wiemy. Były jeszcze i niższe kary dla tych ze wspomnianej bandy, którzy wprawdzie zrezygnowali w ostatniej chwili z udziału w finale, ale przedtem pomagali w przygotowaniach. Zaś Andrzejek ani przez moment nie mógł się cieszyć spadkiem, ponieważ okazał się osobą niegodną dziedziczenia.

Piotr Ambroziewicz

 

 

 

 

Zobacz również: