W protokole zapisano, że zniszczony został przód laguny, a nieźle zachował się tył, natomiast na kolorowych zdjęciach policyjnych podwozie samochodu widać pod stertą rozbitych, sfałdowanych blach. Trudno sobie wyobrazić, aby ludzie znajdujący się wewnątrz w momencie zderzenia, wyglądali lepiej. Było ich sześcioro, młodych, ledwie rozpoczynających życie, nawet jeszcze nie dla wszystkich dorosłe. Przeżył jeden. Kierowca.

W piątek, 12 listopada 2010 roku, około 14. ciągnik siodłowy mercedes benz ruszył z Niemiec do Polski. Na naczepie wiózł trzy traktory rolnicze, o łącznej wadze 16 ton, które miał dostarczyć do Lublina i Radymna na Rzeszowszczyźnie. Ciężarówkę, należącą do firmy z Rudnika Szlacheckiego, prowadzili dwaj kierowcy, którzy zmieniali się co 4,5 godziny. Po ostatniej zmianie, około czwartej w nocy, na fotelu kierowcy usiadł Przemysław B. Minął Katowice, Siewierz, Jędrzejów i zbliżał się do Kielc. W dzień widziałby już wieże zamku w Chęcinach, ale późną jesienią do świtu były co najmniej dwie godziny. Mżawka i lekka mgła zmniejszały widoczność tunelu wycinanego reflektorami w ciemności. Takich warunków atmosferycznych nie lubi żaden kierowca. Jezdnia była śliska, na poboczach bieliły się plamy topniejącego śniegu, ale szosa była w dobrym stanie. Siedmiometrowa jezdnia, bitumiczne pobocza po 2 metry każdy i dodatkowo metrowe opaski gruntowe po obu stronach. Na wysokości skansenu wsi kieleckiej w Tokarni, na swoim pasie, kierowca nie widział żadnego pojazdu, natomiast od strony Kielc zbliżały się trzy samochody.

1

Gdy minęło go pierwsze auto, spostrzegł, że na jego pas łagodnie wkraczają światła trzeciego. Sądził początkowo, że samochód omija niewidoczną przeszkodę, ale tamten nie włączył lewego kierunkowskazu, zbliżał się i nie wracał na swój pas. Wtedy tir zaczął gwałtownie hamować. Wspomagany przez ABS zszedł z 84 kilometrów na godzinę do 5 i udało mu się lekko skręcić w lewo. Przeciwnik natomiast nie zmniejszał prędkości, pędził z szybkością około 80 kilometrów (tak obliczyli eksperci), pod ostrym kątem uderzył czołowo w ciężarówkę i swoim prawym bokiem przejechał po jej kabinie. Uderzenie było tak silne, że rzuciło ciągnikiem w prawo, potem w lewo, a kabina zaczęła dymić.

Krajobraz po zderzeniu

Po wydobyciu się z kabiny Przemysław B. ocenił skutki.  To, co zostało z przodu samochodu osobowego, tkwiło w rowie, tył wystawał na pobocze. W środku znajdowało się kilka nieruchomych postaci. Telefonował na 997, gdy od strony Jędrzejowa nadjechał volkswagen pomocy drogowej, przypadkowo jadący tą trasą. Jego kierowca relacjonował: – Jadąc za tirem w pewnej chwili zobaczyłem wybuch białego dymu przed nim. Gdy dojechałem, zaszokował mnie widok pogruchotanej laguny w rowie, z uwięzionymi w niej ludźmi. Trzy, czy cztery osoby nie dawały oznak życia. Wszyscy byli lekko ubrani, czarnowłosa kobieta miała na sobie jedynie bluzkę na ramiączkach. W pewnej chwili usłyszałem charkot, jakby ktoś usiłował chwytać oddech. To był kierowca wbity piersią w lewy słupek samochodu. Z kilkoma osobami, które akurat nadjechały, udało nam się wyrwać drzwi. Kierowca odzyskał przytomność i jęczał: „Pomóżcie, wszystko mnie boli”. Zadzwoniłem na 112 i po dwudziestu minutach erka zabrała rannego i powiozła go do szpitala wojewódzkiego w Kielcach.

W tym czasie trwało gaszenie pożaru kabiny ciężarówki. Jej gaśnica przytłumiła ogień, ale gdy została opróżniona, płomień ukazał się na nowo. Dwaj przypadkowi kierowcy oddali swoje gaśnice, ale inni odmówili. Na szczęście nie stracił głowy właściciel dostawczego samochodu, który akurat dotarł do miejsca wypadku i zablokował drogę na Kielce, a bezlitosnym skąpcom nie pozostało nic poza przyłączeniem się ze swoim sprzętem do gaszenia pożaru.

Dwie ekipy strażaków mogły zająć się najważniejszym, uwolnieniem pasażerów. Pierwszą, dziewczynę – przewieszoną przez tylne drzwi – wydostali strażacy z Jędrzejowa, którzy dotarli wcześniej. Kielczanie ze swoim sprzętem hydraulicznym usunęli części samochodu blokujące dostęp do pozostałych pasażerów.

Łącznie  wydobyto ciała pięciu młodych osób: dwóch mężczyzn i trzy 16-letnie dziewczyny. Przeżył jedynie 20-letni kierowca, Karol. Wszyscy mieszkańcy powiatu jędrzejowskiego. Na miejsce wypadku zdążył dojechać ojciec jednego z chłopaków. Próbował też rozpoznać pozostałe ciała, lecz znał jedynie kolegów syna. Licealistki były prawdopodobnie ich nowymi znajomymi.

 Oszukali rodziców, ale nie los

Męscy pasażerowie samochodu, należącego do ojca najstarszego z nich, Rafała, znali się dobrze. Wezwany do rozpoznania ciała syna, zeznał: – Poprzedniego dnia około osiemnastej powiedział mi, że z Przemkiem i Karolem pojadą do dziewczyn w Kielcach. Dałem mu pieniądze i wtedy widziałem go ostatni raz żywego.

Maria, matka Agaty rozmawiała z nią godzinę później. Córka  miała spędzić noc u koleżanki na przedmieściu Skroniów. Do Igi podwiozła ją więc starsza siostra. O prawdziwej imprezie, na którą córki wybrały się z chłopakami starszymi o kilka  lat, powiedziała jej już po wypadku matka Igi. Maria pokwitowała rzeczy: telefon komórkowy, kolczyki, portfel z kwotą 4,81 zł.

Ojciec Igi dowiedział się o wypadku z Internetu i nie miał pojęcia, że w samochodzie rozbitym w wypadku, znajdowała się jego córka. Iga powiedziała mu przecież, że będzie się bawić na połowinkach miejscowego liceum, w jędrzejowskim lokalu Relax. Odebrał od policjantów telefon, naszyjnik, klucze i 10,79 zł w portfelu córki.

Do Relaksu wybierała się także z koleżankami Kinga, a do Igi zawiozła ją matka.

– Wyraziliśmy zgodę na zabawę połowinkową, bo o planach wyjazdu nie było mowy – po córce pozostał telefon komórkowy, klucze i 8,47 zł.

Krzysztof, ojciec 20-letniego Karola, w milczeniu pokwitował portfel syna z zawartością 4,30 zł, jego dowód osobisty, prawo jazdy i telefon komórkowy, gadżet obowiązkowy w wyposażeniu każdego młodego człowieka.

Autem kierował Przemysław W. tylko on przeżył .

Natomiast właściciel laguny, ojciec Rafała, zgłosił zaginięcie rzeczy należących do syna: telefon, zegarek casio na srebrnej bransoletce oraz oddzielną srebrną bransoletę i takąż obrączkę. Kilkuosobowy patrol policji przeszukał szosę i pobocza na 100-metrowym odcinku i nie znalazł żadnego z tych przedmiotów, co pozostawiło osad podejrzeń o kradzież. Jeśli tak było, złodziej połaszczył się na łup znikomej wartości.

Rodzice byli równie zdezorientowani, jak policjanci. Jedni i drudzy wiedzieli tylko tyle, ile powiedzieli im świadkowie.

W pogoni za rozrywką

Dziewczęta – do wakacji gimnazjalistki – od września uczęszczały do miejscowych szkół średnich i w domach nadal stwarzały pozory posłusznych i pilnych uczennic, ale po cichu urządzały sobie życie bardziej emocjonujące niż lekcje i odrabianie zadań domowych. Rodzice tak im ufali, że zorganizowali nawet transport na jędrzejowskie przedmieście Skroniów do Igi. Tymczasem hormony, adrenalina, chęć poznania świata ciekawszego niż dokładnie znany Jędrzejów i pragnienie rozrywki – złożyły się na wypad, który mógł skończyć się późniejszym niż zwykle powrotem do domów, ale zakończył się tragicznie. I nikt nie wiedział, gdzie byli, co robili, dlaczego znaleźli się nad ranem na uczęszczanej „siódemce”. Jedyny człowiek, który przeżył, leżał nieprzytomny w szpitalu, pozostali zostali przewiezieni do prosektorium.

Rodzice to zapobiegliwi obywatele Jędrzejowa, 16-tysięcznego powiatowego miasta w województwie świętokrzyskim. Bogatego w historię, ale nie we współczesność. Pierwsze osiedle na tym miejscu, dziś przedmieście Jędrzejowa Skroniów – gdzie dom Igi stał się punktem zbornym do tragicznego wypadku – handlowało już z Imperium Rzymskim.

Dziś urząd miasta i gminy na swojej stronie internetowej oznajmia, że nie ma żadnych informacji na temat gospodarki. Wiadomo, że działają tu jakieś przedsiębiorstwa budowlane, na głównych ulicach tłoczą się miniaturowe sklepiki, a browar należy do większych pracodawców w mieście. Obywatele radzą sobie jak potrafią, podobnie rodzice ofiar laguny.

Pracownik budowlany, dwaj właściciele jednoosobowych firm, elektryk, nauczycielka dojeżdżająca do liceum w Małogoszczu. Wszyscy urodzeni w okolicach 1960 roku, oszczędzali i brali kredyty na budowę gospodarczym sposobem domów, na kupno samochodów, nawet na utrzymanie bezrobotnych synów.

Poszukiwanie pracy w tym biednym regionie jest najważniejszym problemem ostatnich lat, sporo wyjeżdża na saksy. Mimo wszystko starali się zapewnić dzieciom beztroską teraźniejszość i możliwie solidną przyszłość.

Oskarżyciel posiłkowy – ojciec Rafała – domagając się przyspieszenia śledztwa, gdyż z upływem czasu umykają szczegóły, pisał: „Zginęli wspaniali młodzi ludzie, wzorowe uczennice i świetnie zapowiadający się  piłkarze”. Jeden przechodził wstępne testy w „Cracovii” Kraków, drugi grał w „Naprzodzie” Jędrzejów.

Plany, oczekiwania i marzenia zostały zdruzgotane w ciągu kilkunastu sekund, kiedy młodzi zmierzali do swojego przeznaczenia.

Jedyny świadek i sprawca

 Przemysław W., ksywa „Ciemek”, przyjęty na oddział intensywnej terapii w Kielcach w stanie ciężkim, na granicy wydolności oddechowej, miał potrzaskaną prawą stronę ciała. W kilku miejscach złamania prawej ręki i nogi, połamane żebra, odcięty kciuk prawej dłoni. Przeszedł kilka operacji w czasie dwu pobytów w szpitalu, nim mógł powiedzieć, co naprawdę robili tamtej feralnej nocy. Nie pojechali do dziewczyn w Kielcach, jak przedstawił ojcu Rafał, ani tym bardziej na zabawę licealistów, jak zapowiadały dziewczyny, lecz do trzeciej w nocy bawili się na dyskotece koło Kielc.

W drodze powrotnej – pod naciskiem Rafała użyczającego samochód – skręcili do kieleckiego McDonalda, aby co nieco przekąsić. Ponieważ był zamknięty, udali się  po benzynę na stację Statoil i tam dopadli ich policjanci nieoznakowanym samochodem. Wylegitymowali ich z powodu przekroczenia liczby pasażerów w lagunie. Ponieważ alkomat nie wykazał alkoholu we krwi kierowcy, policjanci polecili jedynie, aby mężczyzn zostawić w Kielcach, a do domów odwieźć tylko dziewczyny. Nikt nie miał jednak ochoty zostawać w nocy w obcym mieście, doszło nawet do sprzeczki z tego powodu, więc gdy policjanci odjechali, wszyscy władowali się do samochodu i ruszyli do Jędrzejowa.

Gdyby pamiętać o obrażeniach, jakich doznali chłopcy i dziewczęta w lagunie, trudno byłoby wsiąść do samochodu. Poza ranami zewnętrznymi były to ciężkie obrażenia wewnętrzne: rozerwanie mózgu, kręgosłupa, tętnicy głównej piersiowej, serca, przepony, pęknięcie śledziony, rozkawałkowanie wątroby, stłuczenie płuc. Sekcja zwłok każdej z ofiar wykazała po kilkanaście obrażeń wewnętrznych. Tylko jedna z nich mogła spowodować śmierć. Krew wszystkich zawierała alkohol, od 0,9 do 2,2 promila.

Nie pił natomiast alkoholu kierowca Przemysław W. Jak wyjaśnił, jeszcze przed wyjazdem z Jędrzejowa umówili się z kolegami, że to on będzie prowadził samochód tam i z powrotem. W jego krwi Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie wykrył jednak tiopental, pentobarbital i ketoprofen, silny środek przeciwbólowy. Pierwsze dwa są natomiast składnikami marihuany i haszyszu. Tiopental upośledza sprawność psychofizyczną, zaburza koordynację ruchów i koncentrację, drugi uspokaja i znieczula. Nie były to jednak środki przyjęte przez Przemka na dyskotece, lecz leki podane w szpitalu. Kierowca był więc czysty, dotrzymał wszystkich zasad, a jednak nie dowiózł kolegów do domu.

Jechał wprost na tira

Dopiero po pół roku Przemysław W. był zdolny do „uczestniczenia w czynnościach procesowych” i 30 czerwca 2011 roku prokurator oskarżył go o to, że „naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu lądowym przez to, że w Tokarni, gmina Chęciny, na prostym, płaskim odcinku K-7, jadąc w kierunku miejscowości Brzegi wjechał na jezdnię przeznaczoną dla ruchu przeciwnego, zderzył się z ciągnikiem siodłowym, w wyniku czego obrażeń  doznali…”. Proces został przeniesiony z Kielc – właściwych dla miejsca wypadku – do Jędrzejowa, ponieważ oskarżony, oskarżyciele posiłkowi i większość świadków mieszka w tym mieście.

Linia obrony Przemysława W. jest dokładnie przeciwstawna oskarżeniu. To tir wjechał na jego pas (jak ustalono, jego kabina była bliska osi jezdni w momencie wypadku) i to on doprowadził do zderzenia. Analiza katastrofy oparta na badaniu jezdni, śladów hamowania oraz ich braku (laguna nie hamowała), a przede wszystkim zeznania naocznych świadków, zaprzeczają jednak takiemu przebiegowi zdarzenia.

Agnieszka K., jadąca kilkaset metrów za laguną, zeznała wprost: – Zakładałam, że skoro kierowca tira żyje, to będzie toczyć się jakieś postępowanie, więc postanowiłam zostać niejako jego obrońcą. Jako świadek oświadczam, że nie ponosi on żadnej odpowiedzialności za to, co się wydarzyło.

Maciej W. jechał z nią jako pasażer. Oboje zmierzali do Bytomia na zaoczne zajęcia w Śląskim Uniwersytecie Medycznym.

– W pewnym momencie Agnieszka krzyknęła: „Zobacz co się dzieje!” Ciężarowy jechał swoim pasem, a osobowy, jakby bezwładnym ruchem, zmierzał do przeszkody. W dalszej drodze do Bytomia roztrząsaliśmy z Agnieszką ten tragiczny wypadek i oboje byliśmy zgodni, co do jego przebiegu.

Akt oskarżenia – przesłany do sądu na początku lipca 2011 roku – uruchomił proces, który trwa. Wydawałoby się, że zebrano wszelkie dowody potrzebne do wydania sprawiedliwego wyroku. Na wniosek obrońcy oskarżonego i oskarżycieli posiłkowych, przeprowadzono dodatkowe ekspertyzy, sprawdzano bilingi, przesłuchiwano ponownie świadków, a przerwy w rozprawie były coraz dłuższe.

W końcu lipca 2013 roku  –  na wniosek obrony – odroczono ją do czasu dostarczenia nowego dowodu w postaci opinii sporządzonej przez specjalistyczny instytut, zajmujący się wypadkami drogowymi „na okoliczność ustalenia przyczyn wypadku drogowego, zachowania się jego uczestników, dokonania rekonstrukcji wypadku z uwzględnieniem mechanizmu zaistnienia i charakterystyki obrażeń, jakich doznał pokrzywdzony Przemysław W.…”. Nie sposób było znaleźć placówkę, która  podjęłaby się zadania w możliwie krótkim terminie. Ze względu na konieczność zaangażowania wielu ekspertów, Kraków dawał roczny termin, Warszawa półroczny. Trwały poszukiwania, ale zanosi się na wielomiesięczne czekanie i zwłokę w orzeczeniu sądu.

A przyczyna katastrofy była prawdopodobnie tragicznie banalna – kierowca po prostu zasnął. Ale spali też pozostali, skoro nikt nie zareagował. Nic innego nie wydaje się możliwe. Chodzi jednak o wyrok i wyczerpanie wszystkich dostępnych środków obrony kierowcy, który zachował się zgodnie z przepisami, a mimo to nie zapobiegł katastrofie.

 O dobre imię syna walczy też właściciel laguny. To jego Rafał zapragnął się pożywić w McDonaldzie i jako właściciel samochodu nie zmusił kolegów, aby zastosowali się do poleceń policjantów.

Ukarany został natomiast stuzłotową grzywną 24-letni kierowca tira za przekroczenie szybkości o 19 kilometrów. Dopuszczalna prędkość na tym prostym odcinku drogi wynosiła 70 km na godzinę.

Alicja  Basta

 

 

Zobacz również: